Zb?jecki Go?ciniec
Zb?jecki Go?ciniec читать книгу онлайн
Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Iście was ongiś Szarka zwali? – nerwowo potarł opuchniętą skórę na brodzie.
– Sharkah – poprawiła bezwiednie. – Bardziej przekleństwo to niźli imię. Razem z bratem się rodziliśmy, ja wyszłam pierwsza, on się udusił. Czemu, jak łatwo wnosić, mało się radowano.
Zbójca nie zdziwił się. W Górach Żmijowych takoż nie świętowano narodzin dziewczynek i w co bardziej odludnych okolicach zdarzało się, że je matki wynosiły na pustkowie.
– Moi rodzice bardzo się miłowali – Szarka oparła brodę na kolanie. – Pewnie dlatego, że wojna kraj pustoszyła i czegoś się w tym zamęcie musieli uchwycić, więc się siebie chwycili. Dwójka to smarkaczy właściwie była i we ćmie, co nastała, jako wszyscy przerażonych. Wtenczas już tylko w lasy umykać trzeba było i tam się gdzieś w glibieli głęboko skryć, na uroczyskach. A oni się we stołpie zaparli – pokręciła głową. – Głupio, bo ze wszech stron wojsko szło pobuntowane, a przy nich ledwie nędzna przygarść straży została. I najemnicy. Ale ojciec uparł się, że uciekać nie będą, choć tyle ten jego upór wart był, co błysk na sztylecie, kiedy gardło podrzyna. Matka chodziła z nim po murach, brzuch dumnie jak bitewny bęben przed sobą obnosząc, i o mścicielu, co się z jej żywota pocznie, bełkotała. Słowem, wyczekiwali rzezi.
– I jakoż było?
– Matkę potem na wpół żywą najemnicy Dumenerga ze stołpa wywieźli. Kiedy się jatki na dobre zaczęły. Wtedy nas rodziła, oboje. Przed czasem i gdzieś w rowie. Z niebem jasno oświetlonym od płonącego zamku, bo w zamęcie rebelianci ogień zażegli. Rodziła pod tą łuną, buntownikom zemstę obiecując. I tam mi imię nadała.
– A wasz ojciec?
– Przy bramie go szafelinami zakłuli jak odyńca. A matkę w rowie Dumenerg zostawił wykrwawioną. Dość, nie podpytuj mnie, Twardokęsek, jutro jeszcze się językiem namłócisz, a pewnie i nie tylko językiem.
– No, ciekawym tylko, na co nam teraz przyjdzie – zbolałym głosem odezwał się zbójca. – Spichrze podpalim czy szczuraków do miasta wpuścim, czy może tylko księcia łaskawie utrupim?
– A skąd ci to we łba zaświtało? – popatrzyła na niego spod opuszczonych powiek. – Tu wokół nas samych obręcz się łatwo zacisnąć może.
Twardokęsek zakłopotał się trochę. Pogryzł chleba z cebulą, pomilczał posępnie.
– Nieskładnie mi to wyjaśnić – podjęła dziewczyna – ale wciąż mi się zdaje, że pogoń za plecami słyszę, pogoń i psów granie. Może mi to tylko jadziołek w rozum kładzie, ale ja się, Twardokęsek, w obławie chowałam… prędzej bym samej siebie zapomniała.
– Nic innego jeno wiedźma, przeklętnica, nieszczęście na nas ściąga. Iluż ludzi ona w tej gospodzie ogniem wygubiła, a koni, a bydła – pokręcił głową. – I ze zwierzołakiem wędruje – dodał szeptem. – Ten kociak, co go ze sobą prowadza, nic innego to, jeno ludojadek. Nocką w potworę się zmienia i ludzkie plemię prześladuje.
– I cóż stąd? Wciąż o wiedźmach słucham, że plugastwo od bogów przeklęte, a ludziom zatracenie knujące. Ale jakoś nikt nie potrafi objaśnić, czemu plugastwo zwłaszcza w czas wojen roić się zwykło. Pomnisz Łysą Wiedźmę? Czy nie za najazdu norhemnów spustoszyła brzegi Kanału Sandalyi? A Pustułka? Nie wtedy grasowała, gdy Vadiioned wojnę rozpętał? Nie – pokręciła głową – im więcej nad tym myślę, tym wyraźniej mi wychodzi, że kiedy się tylko jakiś zamęt w Krainach Wewnętrznego Morza zaczyna, to wiedźmy ludzi szczególniej gnębią. A jak spokojnie, to i one czemuś przycichają. Przecież nawet po wioskach gadają, że ich magia z krwi się bierze, z czarnej posoki.
– Aż krwi! – zaperzył się zbójca. – Jeno że z tej krwi plugawej, co ją co miesiąc zrzucają!
– To wszystkie byśmy już wiedźmami były! – prychnęła. – Nie, Twardokęsek, ja się jej dobrze przyglądałam. I tyle wypatrzyłam, że płochliwa jest i przestraszona, nie – lekkie widać miała życie. Jednak złości w niej żadnej, czy ku ludziom nienawiści, nie spostrzegłam ani czarów żadnych. Aż do tej ostatniej nocy, kiedy o krwi i o ogniu bredzić zaczęła – przygryzła wargę. – I tak mi się wydaje, że to z tych zbójców, których jadziołek nad Trwogą przydybał. Jeden na niej z opuszczonymi spodniami zdychał. Strasznie w gospodzie płakała, że krew do niej krzyczy i coś mi się zdaje, że nie pierwej w niej ta magia rozgorzała, póki krwi na trakcie nie przelano.
– A cóżże za różnica – złośliwie zauważył zbójca – za jaką przyczyną wiedźma nas wygubi, czy od tej krwi, co z kupra ciecze, czy innej zgoła? Toż zeszłej nocy jasno na jaw wyszło, że prawi są ci, co im ogniem sprawiedliwość chcą czynić, bo to plemię nieczyste, ze złem sprzymierzone. Żeby tak ludojadka piastować – wskazał na zwiniętego na wiedźmim podołku rudego kota – toż grzech jest i obraza boska!
– Różnica istotnie żadna – przyznała Szarka. – Ale gdyby nie wiedźma, to ja bym się w tej gospodzie na noc ułożyła i by mnie zwierzołacy we śnie zeżarli. Nie, Twardokęsek, ona innymi oczyma niż ty czyja na świat patrzy i nie dam jej odpędzić, nie teraz… – zacięła się. – Nam trzeba sprzymierzeńców szukać, Twardokęsek, nie wybrzydzać. No, dość już. Zlitujże się, łeb mi ciąży, kiedy indziej porozprawiamy. Zdrzemnęłabym się przed brzaskiem, a jutro jakoś wkręcimy się do tego kurnika – pokazała cytadelę księcia Evorintha.
– A jakimże to sposobem? – spytał podejrzliwie.
– Bardzo tradycyjnym – odparła sennie. – Przekupstwem.
Pozostawiony samemu sobie zbójca melancholijnie podumał jeszcze trochę. Potem zaś nakrył się hybercuchem zdartym z nieszczęśnika, który Szarkę w krzakach podchodził. Spać jednak nie potrafił, wciąż mu się w chyboczących badylach zwidywali szczuracy. Morwa też widać sen miała nielekki, bo dygotała jak psina. Wiedźma zaś leżała skurczona na boku, z piąstką przyciśniętą do brody. Spódnica podwinęła się jej wysoko, odsłaniając osmalone, krągłe udo, wtulony w zagłębienie ramienia zwierzołak łagodnie falował oddechem. Ładna z nas kompania, zadumał się gorzko Twardokęsek, zbójca, dziwka, wiedźma i… tamta, która szła z południa.
Całe zło lęgnie się na południu, powtarzano w Górach Żmijowych, a bezmierne przestrzenie poza równinami Turznii zdawały się odpowiadać prześmiewcze, wypluwając kolejne hordy norhemnów, rodząc letnią posuchę i pomór, co dziesiątkuje bydło. Gdzieś za Łysogórami ona zrodzona, pomyślał, wedle samego krańca ziemi. Człek nie dojdzie, co się tam kryć może, jakie dziwy a potwory, lasy bezmierne za spaloną ziemią czy jeno pustynia śmiercionośna. Może u Servenedyjek się chowała? Jak one z żelazem obeznana, może tam już wszędy takowy obyczaj? Może być, jest kraj, gdzie człek nie trwoży się, ze złym niczym ze swojakami gwarzy, jak ona na morzu z boginką gadała? Gdzie plugastwo za psa służy i snu strzeże?
Przypomniał sobie gadki o skrajnych wyspach, ostatnich wyspach, jak żeglarze gadali, za którymi woda przelała się przez krawędź świata, zakrzepła w nieboskłon. Wyspy Szczęśliwe, nazywali je żeglarze, najdalsze, najodleglejsze. Ano, ofuknął się w myślach, dzieciaka między żmije ciepnąć a grodziszcze wyrżnąć, o kozi kiep takie Wyspy Szczęśliwe rozbić. Umna jest dziewka, harda a pyskata, mus szlachecka córka. Gadała, że ziemię jej wzięli, gród spalili, tedy w świat poszła, nie ona pierwsza, nie ostatnia. A mnie trza nie o niej przemyśliwać, jeno się cichaczem w Spichrzy wymknąć, wielkie miasto, ludne, ani się spostrzeże…
Szarka śniła, drżały uwieszone jej rzęs cienie, usta składały się do jakichś słów i zamierały na nowo.
O świcie tłum rzucił się ku bramom zwartą ławą.
– Wasze chorągwie nad cytadelą – Przemęka z odległego pagórka obserwował, jak rozochocona tłuszcza coraz silniej szturmuje bramy Spichrzy. – Ani chybi twoja siostra dostała list. Dziw, że ją Wężymord luzem puścił. Bo chyba sam tu się z nią nie przywlókł?
– Nie, to żalnickie lwy – mruknął Koźlarz. – Wężymord przyjechałby raczej pod znakami Pomortu. Nie myślałem, że zobaczę w Spichrzy ojcową chorągiew. Ciekawe, czy się Kostropatka zdołał przemknąć.
– Czemu nie? – wzruszył ramionami Przemęka. – W same Żary żeśmy zmówieni, więc jutro się rzecz cała okaże. Na razie zdałoby się gdzie przytaić, bo tu o przygodę łatwo.
– Znam gospodę. Przy murze, za końskimi jatkami.
– U rakarzy? – z lekką urazą spytał Przemęka. – Odkąd żeśmy do włości Zaraźnicy przybili, nic tylko hultajskie gospody, zbóje, guślarstwo i głusza. To już będzie trzeci raz, jak między hyclami na popas stajem. Czemu my nigdy nie możemy u jakich godnych mieszczan przylgnąć?
– Bo się godni mieszczanie w spiski nie mieszają – wykrzywił się książę. – Za mądrzy na to. Godny mieszczanin kazałby nas pospołu psami poszczuć. Albo i grzbiet jeszcze otłukł.
Ulica Na Zboczu jeszcze przed świtem rozpoczęła dzionek od przeraźliwych przekleństw, którymi piekarka Gałkowa obrzuciła Lizęgę, powszechnie szanowanego handlarza śledziami. Kilka przybranych w szlafmyce głów wychynęło ospale z okien. Ktoś niecelnie chlusnął zawartością nocnika. Lecz wojna pomiędzy piekarnią a kramem rybnym trwała już trzecie pokolenie, a rozprawa, tocząca się ze zmiennym szczęściem przed trybunałem księcia, nie rokowała nadziei na koniec zmagań, i mieszczanie z rezygnacją przywykli do porannych wrzasków.
– A żebyś po śmierci tak cuchnął jako twoje śledzie zgniłe! – rozdarła się Gaikowa.
Jaszczyk uśmiechnął się pod nosem, nie przestając polerować srebrnej chorągiewki przy szyldzie wciśniętego pomiędzy skłócone kramy kantorku Fei Flisyon. W niektórych dzielnicach straże trzymają koguty, pomyślał, aby nastanie dnia zwiastowały, ale u nas niepotrzebne one, lepszeć pianie nas z łóżek zdziera. No, czas o śniadanie się zatroszczyć, zdecydował. Pątników mrowie do Spichrzy ściągnęło, jak się do kantoru zaczną złazić, tak do zmierzchu ani o jedzeniu myśleć nie będzie czasu.
– Witajcie, pani Gaikowa – przywitał piekarzową. – Pięknie się wam dziś rogale udały, jeden w drugiego.
– Ano! – zaśmiał się przekupień śledziami. – Iście, wyrośnięte jako te rogi, co je nieboszczykowi z piekarczykami w komorze przyprawia!