Trylogia o Reynevanie – Lux perpetua
Trylogia o Reynevanie – Lux perpetua читать книгу онлайн
Andrzej Sapkowski to bez w?tpienia jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy nurtu fantastycznego. Ka?de jego dzie?o spotyka si? z uznaniem ze strony czytelnik?w i krytyki oraz odnosi sukces komercyjny. Tym samym nic dziwnego, ?e w swojej dziedzinie jest obecnie najlepiej sprzedaj?cym si? polskim autorem. Niedawno ?wiat?o dzienne ujrza?a ostatnia cz??? trylogii, wie?cz?ca cykl o wojnach husyckich, nosz?ca tytu? „Lux perpetua”. Na tom zamykaj?cy przysz?o nam czeka? do?? d?ugo – ponad dwa lata, dlatego te? trudno by?oby zrozumie? do ko?ca niekt?re w?tki utworu bez przypomnienia dw?ch pierwszych cz??ci – „Narrenturmu” i „Bo?ych bojownik?w”. Jednak na pewno warto.
Sapkowski przyzwyczai? nas do literatury wysokich lot?w – ciekawej fabu?y, pe?nej zaskakuj?cych zwrot?w akcji, dobrego, ?ywego j?zyka, interesuj?co zarysowanych postaci oraz zabaw postmodernistycznych. Mieli?my z tym do czynienia w jego dotychczasowych utworach, mamy to w przypadku „Lux perpetua”.
J?zyk, jakim pos?uguje si? Sapkowski, jest znakomity. Niezwyk?a obfito?? epitet?w i por?wna?, b?yskotliwe metafory i nawi?zania, ?wietne dialogi. Mo?e nie a? tak zachwycaj?ce, jak np. w "Narrenturmie", czy sadze o wied?minie Geralcie, ale z pewno?ci? wysokiej pr?by. Do tego pojawiaj? si? w tek?cie liczne ?aci?skie makaronizmy, czy nawet ca?e zdania w obcym j?zyku, co wprowadza czytelnika w klimat epoki. To wszystko sprawia, ?e ksi??k? czyta si? dobrze i niezwykle przyjemnie. Nie jest to jednak lektura tak ?atwa i lekka, ?e po tygodniu nie b?dziemy ju? jej za bardzo pami?ta?. Przeciwnie, jest to utw?r, kt?ry zapada w pami??, a jego lektur? d?ugo si? jeszcze smakuje. To bez w?tpienia zaleta.
Fabu?a ksi??ki, podobnie jak chodzenie po bagnach, wci?ga. Zn?w mamy do czynienia z przygodami Rainmara z Bielawy zwanego Reynevanem, kt?ry uparcie poszukuje swojej ukochanej Jutty Appold?wny. W wysi?kach pomagaj? mu niezawodni Samson Miodek oraz Szarlej. Obaj wyci?gaj? g??wnego bohatera z nie lada tarapat?w i to nie raz. Mn?stwo tu po?cig?w, ucieczek i potyczek, ale tak?e troch? przypadku. Historia opowiadana na kartach dzie?a jest niezwykle zajmuj?ca. Wystarczy si? tylko troszk? wgry??, poczu? smak ?l?ska z XV wieku i ju? czyta si? znakomicie, z dreszczem emocji zapoznaj?c si? z kolejnymi stronicami przyg?d Reynevana.
W tle mamy oczywi?cie wojny husyckie. Tym razem jednak s? to czasy zmierzchu pot?gi Taboru i wreszcie jego sromotnej kl?ski w 1434 roku pod Lipanami, gdzie kwiat husyckich woj?w, wraz z przyw?dcami, zostaje wyr?ni?ty. Mamy wi?c do czynienia z opisami bitew i obl??e?, bezpardonowych walk pe?nych okrucie?stwa. Morduj? obie strony – husyci i katolicy, wiedz?c, ?e to nie przelewki, ?e to ?wi?ta Wojna i tylko zwyci?zca b?dzie zbawiony. ?atwo wi?c wej?? pod miecz – trakty s? pe?ne niebezpiecze?stw. To zdecydowanie utrudnia poszukiwania Reinmarowi z Bielawy, ostatecznie jednak udaje mu si? spotka? swoj? ukochan?. Czy ich po??czenie b?dzie trwa?e? O tym dowiecie si?, kiedy przeczytacie powie??.
Z kart ksi??ki wy?ania si? ogrom pracy, kt?r? w?o?y? autor w uko?czenie powie?ci. Dla ukazania prawdziwego wizerunku ?l?ska czy Czech z pierwszej po?owy XV stulecia, wraz z postaciami, kt?re zamieszkiwa?y wtedy te tereny oraz wydarzeniami, kt?re odcisn??y si? silnym pi?tnem, musia? sp?dzi? wiele dni na studiowaniu starych traktat?w i kronik. Przedstawienie jest niezwykle sugestywne i realistyczne, tym bardziej wi?c godne uwagi. Obok przyjemno?ci, jak? daje z pewno?ci? lektura „Lux perpetua”, czytelnik zyskuje du?o wiedzy historycznej. Niezbyt cz?sto zdarza si? obecnie, by pisarz z jednej strony komponowa? fabu??, kt?r? czyta si? znakomicie, b?d?c jednocze?nie wiernym realiom historycznym i dbaj?c o najmniejsze detale.
Sapkowski nie by?by jednak sob?, gdyby nie si?ga? po sztuczki, okre?lane mianem postmodernistycznych. To, co by?o obecne w sadze o wied?minie i ?wietnie si? tam sprawdza?o, tu r?wnie? si? pojawia, cho? w znacznie mniejszym zakresie. Mimo to, owych zabieg?w jest wed?ug mnie wci?? za du?o. Niepotrzebne s? nawi?zania do kultury popularnej, kt?re Sapkowski gdzieniegdzie wtr?ca. Szczeg?lnie, ?e niekiedy robi to wr?cz obcesowo, co – przynajmniej dla mnie – by?o pewnym zgrzytem w lekturze. Rozumiem, ?e autor lubi bawi? si? tekstem, ja r?wnie? to sobie ceni?, jednak niekt?re utwory nie nadaj? si? do wstawiania szczeg?lnie natr?tnych nawi?za? do wsp??czesno?ci. „Lux perpetua” do w?a?nie takich dzie? nale?y.
„Lux perpetua” jako trzecia, ko?cz?ca cz??? trylogii, jest chyba najs?absza, co nie oznacza, ?e s?aba. Wr?cz przeciwnie – to znakomita ksi??ka, kt?r? mog? poleci? ka?demu. Wydaje mi si? jednak, ?e autor, mimo ogromu pracy, jak? w?o?y? w jej powstanie (co wida? na ka?dym kroku), w?o?y? jej jednak troch? za ma?o. Wystarczy?o jeszcze dwa, mo?e trzy miesi?ce po?l?cze? nad tekstem, by pewne elementy wyostrzy?, udoskonali?. S? teraz dobre lub nawet bardzo dobre, ale mog?yby by? jeszcze lepsze. Odnios?em wra?enie, ?e Sapkowski np. przy "Narrenturmie" postara? si? bardziej, cho? by? mo?e temat, kt?ry wzi?? na swe barki, pod koniec pisania zacz?? go troch? nu?y?. Nie bez znaczenia mog?y te? by? naciski wydawcy, kt?ry chcia? jak najszybciej wypu?ci? na rynek ostatni tom. To tylko pewne w?tpliwo?ci i przypuszczenia, kt?re nie mog? przys?oni? fakt?w. A s? one nast?puj?ce: „Lux perpetua” to ksi??ka, kt?r? polecam ka?demu, bowiem to bardzo dobra pozycja; jedna z najlepszych, jakie pojawi?y si? w polskiej fantastyce w zesz?ym roku. Dla pe?nej przyjemno?ci z lektury, zach?cam do si?gni?cia po wcze?niejsze dwa tomy, za? je?li je pami?tacie, nie pozostaje nic innego jak wzi?? do ?apki wolumin i zag??bi? si? w lekturze. Warto.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Jakem rzekł, domyślam się powodów, które przywiodły cię do Wrocławia – powiedział wreszcie, podnosząc wzrok. – Domyśliłem się ich bez trudu, powody te są na ustach wszystkich, nikt nie mówi o niczym innym. Twoi nowi współwyznawcy i bracia w wierze, twoi konfratrzy w walce o prawdę, twoi druhowie i kompani już od dwóch miesięcy pustoszą ziemię kłodzką i Śląsk. Od dwóch miesięcy w ramach walki o wiarę i prawdę twoi bracia, Sierotki Kralovca, mordują, palą i rabują. Puścili z dymem Ziębice, Strzelin, Oławę i Niemczę, do cna ograbili klasztor henrykowski, splądrowali i spustoszyli pół Nadodrza. Teraz, jak niesie wieść, oblegają Świdnicę. A ty znienacka zjawiasz się we Wrocławiu.
– Ojcze…
– Milcz. Spójrz mi w oczy. Jeśli przybyłeś tu jako husycki szpieg, dywersant lub emisariusz, opuść mój dom natychmiast. Utaj się gdzie indziej. Nie pod moim dachem.
– Zabolały mnie – Reynevan wytrzymał spojrzenie – twe słowa, wielebny ojcze. I posądzenie, że zdolny byłbym do podobnej niegodziwości. Myśl, że mógłbym wystawić cię na ryzyko i szwank…
– Wystawiłeś mnie na szwank, przychodząc tutaj. Dom może być obserwowany.
– Byłem ostrożny. Potrafię…
– Wiem, że potrafisz – przerwał mu dość ostro kanonik. – I co potrafisz. Wieści krążą i rozchodzą się szybko. Patrz mi w oczy. I gadaj wprost: jesteś tu jako szpieg czy nie?
– Nie.
– Więc?
– Potrzebuję pomocy.
Otto Beess uniósł głowę, spojrzał na ścianę, na obraz, na którym poganie za pomocą wielgaśnych obcęgów zdzierali skórę ze świętego Bartłomieja. Potem znowu utkwił wzrok w oczach Reynevana.
– Oj, potrzebujesz – potwierdził poważnie. – Bardzo potrzebujesz. Bardziej niż myślisz. Nie tylko na tym świecie. Na tamtym również. Przebrałeś miarę, synu. Przebrałeś miarę. U boku twych nowych kompanów i braci w nowej wierze stawałeś tak gorliwie, że zrobiłeś się sławny. Zwłaszcza po grudniu łońskiego roku, po bitwie pod Wielisławiem. Skończyło się tak, jak musiało się skończyć. Teraz, jeśli wolno doradzić, módl się, kajaj i pokutuj. Głowę popiołem posypuj, a obficie. Inaczej ze zbawieniem duszy masz przesrane. Wiesz, o czym mówię?
– Wiem. Byłem przy tym.
– Byłeś? W katedrze?
– Byłem.
Kanonik milczał czas jakiś, bębniąc palcami po blacie.
– Wiele bywasz – powiedział wreszcie. – Boję się, czy nie nadto wiele. Ja na twoim miejscu ograniczyłbym to bywanie. Wracając ad rem: z dniem dwudziestym trzecim stycznia, od niedzieli Septuagesimae , znalazłeś się poza Kościołem. Wiem, wiem, co na to powiesz, husyto. Że to nasz Kościół jest zły i odstępczy, a twój prawy i prawdziwy. I że na anatemę bimbasz. Bimbaj, twoja wola. Nie miejsce zresztą i nie czas na dysputę teologiczną. Nie przyszedłeś tu, domyśliłem się już, szukać pomocy w kwestii zbawienia. Idzie ci z pewnością o rzeczy bardziej świeckie i powszednie, bardziej o profanum aniżeli o sacrum . Mów więc. Opowiadaj. Zwierzaj się z bolączek. A że przed nieszporami muszę być na Ostrowiu Tumskim, opowiadaj, streszczając się. W miarę możliwości.
Reynevan westchnął. I opowiedział. Streszczając się. W miarę możliwości. Kanonik wysłuchał. Wysłuchawszy, westchnął. Ciężko.
– Oj, chłopcze, chłopcze – wyrzekł, kiwając głową. – Stajesz się diablo mało oryginalny. Co problem u ciebie, to z tej samej beczki. Każdy twój kłopot jest, że się uczenie wyrażę, feminini generis .
Ziemia drżała od uderzeń kopyt. Tabun cwałem szedł przez pole, jak w kalejdoskopie migały w przelocie lśniące boki i zady, gniade, kare, siwe, bułane, jabłkowite i kasztanowate. Powiewały ogony i bujne grzywy, para biła z nozdrzy. Dzierżka de Wirsing wsparła się oburącz na łęku siodła, patrzyła, w jej oczach były radość i szczęście, pomyślałbyś, nie koniarka patrzy na swe źrebce i klaczki, lecz matka na swe dzieci.
– Wychodzi, Reynevan – odwróciła się wreszcie – że każda twoja zgryzota z jednej i tej samej beczki. Każdy twój kłopot, wychodzi, nosi kieckę i warkocz.
Poderwała siwka do kłusa, podążyła za tabunem. Pospieszył za nią. Jego koń, zgrabny gniady ogierek, był inochodźcem, Reynevan nie do końca jeszcze oswoił się z nietypowym rytmem jego biegu. Dzierżka pozwoliła, by się z nią zrównał.
– Nie potrafię ci pomóc – wyrzekła z mocą. – Jedyne, co mogę dla ciebie uczynić, to podarować źrebca, na którym siedzisz. Dodając doń moje błogosławieństwo. I przypięty do uzdy medalik ze świętym Eligiuszem, patronem koniarzy. To dobry wierzchowiec. Silny i wytrzymały. Nada ci się. Bierz ode mnie w darze. W wielkiej podzięce za Elenczę. Za to, coś dla niej uczynił.
– Spłaciłem tylko dług. Za to, co ona zrobiła kiedyś dla mnie. A za konia dzięki.
– Prócz konia, wspomóc cię mogę jedynie radą. Wracaj do Wrocławia, odwiedź kanonika Ottona Beessa. A może już go odwiedziłeś? Będąc we Wrocławiu z Elenczą?
– Kanonik Otto jest w niełasce u biskupa. Zdaje się, że z mojego powodu właśnie. Może żywić urazę, może wcale nie ucieszyć się z moich odwiedzin. Które mogą mu zaszkodzić…
– Troskliwyś! – Dzierżka wyprostowała się w siodle. – Twoje odwiedziny zawsze szkodą grożą. Jadąc tu do mnie, do Skałki, nie pomyślałeś o tym?
– Pomyślałem. Ale szło o Elenczę. Lękałem się puścić ją samą. Chciałem odwieźć bezpiecznie…
– Wiem. Nie jestem krzywa, żeś przyjechał. Ale pomóc nie mogę. Bo się boję.
Odsunęła soboli kołpak na tył głowy, przetarła twarz dłonią.
– Nastraszyli mnie – powiedziała, patrząc w bok. – Nastraszyli jak cholera. Wtedy, w dwudziestym piątym, we wrześniu, pod Frankensteinem, u Grochowej Góry. Pamiętasz, co tam było? Spietrałam się wtedy tak, że… Szkoda gadać. Reynevan, ja nie chcę umierać. Nie chcę skończyć jak Neumarkt, Throst i Pfefferkorn, jak później Ratgeb, Czajka i Poschman. Jak Cluger, spalony w domu razem z żoną i dziećmi. Zaprzestałam handlu z Czechami. Nie gadam o polityce. Dałam duży datek na wrocławską katedrę. I drugi, nie mniejszy, na biskupią krucjatę na husytów. Będzie mus, dam jeszcze więcej. Wolę to, niż zobaczyć w nocy ogień nad strzechą. I Czarnych Jeźdźców na podwórzu. Chcę żyć. Zwłaszcza teraz, kiedy…
Urwała, w zamyśleniu skręcała i mięła w dłoni rzemień wodzy.
– Elencza… – dokończyła, odwracając wzrok. – Jeśli zechce, odejdzie. Nie będę jej zatrzymywać. Ale jeśli miałaby życzenie pozostać tu, w Skałce… Pozostać na… Na długo… To nie będę miała nic przeciw.
– Zatrzymaj ją tu. Nie pozwól, by znowu poszła dokądś jako ochotniczka. Dziewczyna ma serce i powołanie, ale szpitale… Szpitale przestały być ostatnio bezpieczne. Zatrzymaj ją w Skałce, pani Dzierżko.
– Postaram się. Co zaś się tyczy ciebie…
Dzierżka obróciła konia, podprowadziła go, stając z Reynevanem strzemię w strzemię.
– Ty, krewniaku, jesteś tu miłym gościem. Zajeżdżaj, kiedykolwiek zechcesz. Ale, na świętego Eligiusza, miejżeż trochę przyzwoitości. Miejżeż dla tej dziewczyny wzgląd, choć trochę serca. Nie dręcz jej.
– Słucham?
– Nie wypłakuj się przed Elenczą o twojej miłości do innej – głos Dzierżki de Wirsing nabrał twardych nut. – Nie zwierzaj się jej z miłości do innej. Nie opowiadaj, jak wielka to miłość. I nie każ jej współczuć ci z tego tytułu. Nie każ jej cierpieć.
– Nie rozu…
– Rozumiesz, rozumiesz.
– Masz rację, ojcze – przyznał gorzko Reynevan. – Faktycznie, co problem, to rodzaju żeńskiego. I mnożą mi się te problemy, iście grzyby po deszczu… Największym jest jednak w tej chwili Jutta. A jestem w kropce. Kompletnie nie wiem, co robić…
– No to jest nas dwu – oświadczył poważnie kanonik Otto Beess. – Bo ja też nie wiem. Nie przerywałem, gdy snułeś opowieść, choć miejscami brzmiała jak pieśń trubadura, tyleż samo bowiem zawierała iście fantastycznych niemożebności. Nie mogę zwłaszcza wyobrazić sobie inkwizytora Grzegorza Hejnczego w roli porywacza panien. Hejncze ma własny wywiad i kontrwywiad, ma sieć agentów, wiadomo też, że od dawna usiłuje infiltrować husytów, a w metodach nie przebiera. Ale porwanie dziewczyny? Nijak jakoś nie trafia mi to do przekonania. Ale cóż, wszystko jest możliwe.
– To – mruknął Reynevan – akurat prawda.
Kanonik utkwił w nim oczy, nic nie powiedział. Bębnił palcami po blacie.
– Dziś jest Purificatio – rzekł wreszcie. – Drugi dzień lutego. Od bitwy pod Wielisławiem minęło pięć tygodni. Wnoszę, przez cały ten czas przebywałeś na Śląsku. Gdzieś był? Klasztor w Białym Kościele odwiedziłeś może?
– Nie. Miałem z początku taki zamiar… Opatka była magiczką, magia mogła pomóc w poszukiwaniach Jutty. Ale nie pojechałem tam. Wtedy… Wtedy ściągnąłem na nie zagrożenie, na Juttę i na mniszki, na cały klasztor, omal nie stałem się przyczyną zguby. Nadto…
– Nadto – dokończył zimno kanonik – bałeś się spojrzeć opatce w oczy krótko po tym, jak utrupiłeś jej rodzonego brata. A ze sprowadzonym na klasztor nieszczęściem masz rację, a jakże. Grellenort nie zapomniał. Biskup rozwiązał konwent, klaryski rozseparowano po różnych klasztorach, opatkę wysłano na pokutę. I tak miała szczęście. Siostrzeństwo Wolnego Ducha, begiński Trzeci Kościół, kataryzm, magia… Za to idzie się na stos. Biskup kazałby ją spalić jak dwa a dwa cztery, okiem nie mrugnąwszy. Nijak mu jednak było sądzić za herezję i czary, a potem publicznie tracić rodzoną siostrę księcia Jana Ziębickiego, którego w tym samym czasie kreował już na męczennika walki za wiarę, za którego duszę nakazał msze odprawiać i we dzwony bić jak Śląsk długi i szeroki. Opatce upiekło się więc, skończyło na pokucie. Była magiczką, mówisz? O tobie też mówią, żeś czarownik. Że się na czarach rozumiesz, z guślarzami i monstrami zadajesz. Czemu u nich tedy nie szukasz pomocy?
– Szukałem.
Wieś Grauweide nie była spalona, ocalała. Cało wyszła też położona pół mili dalej osada Mieczniki. To dobrze rokowało, napawało optymizmem. Tym większe i bardziej bolesne było rozczarowanie.