Miecz przeznaczenia
Miecz przeznaczenia читать книгу онлайн
Kr?l polskiej fantasy!
Sapkowski zaw?adnie Wasz? wyobra?ni? i marzeniami.
To nie jest cykl opowiada?, to ca?y ?wiat!
"Literacki fenomen lat dziewi??dziesi?tych!"
Nowe Ksi??ki
Andrzej Sapkowski jest pisarzem formatu Tolkiena, cho? ode? r??nym, bo zdecydowanie bli?szym wsp??czesno?ci i obdarzony gor?tszym s?owia?skim temperamentem.
Czytaj?c Sapkowskiego jeste?my zarazem gdzie? w ?wiecie Tolkiena, na seansie u przeinaczonego Disneya, w ?redniowieczu, u Sienkiewiczowskiego Zag?oby, na seminarium ekonomicznym, w krainie ponurych poga?skich obrz?d?w, w przemalowanej na ba?niow? scenerii z czarnego krymina?u.
"Polityka"
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Nie. Miałem inne zmartwienia.
— Myślę — Jaskier zadygotał lekko — że tam w głębinie, na samym dnie tego cholernego oceanu siedzi sobie ogromniasty potwór, gruba, łuskowata poczwara, ropucha z rogami na paskudnym łbie. I co jakiś czas wciąga wodę do brzuszyska, a z wodą wszystko, co żyje i da się zjeść — ryby, foki, żółwie, wszystko. A potem, zeżarłszy zdobycz, wyrzyguje wodę i mamy przypływ. Jak myślisz, Geralt?
— Myślę, żeś głupi. Yennefer mówiła mi kiedyś, że pływy powoduje księżyc. Jaskier zarechotał.
— Co za cholerna brednia! Co ma księżyc do morza? Do księżyca tylko psi wyją. Nabrała cię, Geralt, ta twoja kłamczucha, zakpiła sobie z ciebie. Z tego, co wiem, nie po raz pierwszy.
Wiedźmin nie skomentował. Patrzył na lśniące od wilgoci głazy w wąwozach, odsłoniętych przez odpływ. Wciąż wybuchała w nich i pieniła się woda, ale wydawało się, że przejdą.
— No, to do dzieła — powiedział, wstając, poprawił miecz na plecach. - Dłużej czekać nie możemy, bo nie zdążymy przed przypływem. Nadal nastajesz, żeby iść ze mną?
— Tak. Tematy do ballad to nie szyszki, nie znajduje się ich pod choinką. Poza tym Pacynka ma jutro urodziny.
— Nie widzę związku.
— A szkoda. Wśród nas, normalnych ludzi, panuje zwyczaj dawania sobie prezentów z okazji urodzin. Na kupienie jej czegokolwiek nie stać mnie. Znajdę coś dla niej na dnie morza.
- Śledzia? Mątwę?
— Głupiś. Znajdę bursztyn, może konika morskiego, może jakąś ładną konchę. Chodzi o symbol, o dowód pamięci i sympatii. Lubię Oczko, chcę jej sprawić radość. Nie rozumiesz? Tak myślałem. Ruszajmy. Ty przodem, bo tam może siedzieć jakiś potwór.
— Dobra — wiedźmin zsunął się z urwiska na oślizgłe, pokryte algami kamienie. - Idę przodem, żeby w razie czego osłonić cię. W dowód pamięci i sympatii. Tylko pamiętaj, gdy krzyknę, bierz nogi za pas i żebyś mi się nie plątał pod mieczem. Nie idziemy tam zbierać morskie koniki. Idziemy rozprawić się z potworem, który morduje ludzi.
Ruszyli w dół, w rozpadliny odsłoniętego dnia, miejscami brodząc w wodzie, wciąż kotłującej się w skalnych kominach. Taplali się w nieckach, wysłanych piaskiem i morszczynem. Na domiar złego zaczęło padać, wkrótce więc byli mokrzy od góry do dołu. Jaskier co chwila przystawał, grzebał patykiem w żwirze i kłębach wodorostów.
— O, popatrz, Geralt, rybka. Cała czerwona, niech mnie diabli. A tu, o, mały węgorz. A to? Co to jest? Wygląda jak wielka, przeźroczysta pchła. A to… O matko! Geraaalt!
Wiedźmin odwrócił się gwałtownie, z ręką na mieczu.
To była ludzka czaszka, biała, wyślizgana o kamienie, wklinowana w skalną szczelinę, wypełniona piaskiem. I nie tylko. Jaskier, widząc wijącego się w oczodole wieloszczeta, zatrząsł się i wydał z siebie nieprzyjemny odgłos. Wiedźmin wzruszył ramionami, kierując się w stronę odsłoniętej przez fale kamienistej równiny, ku dwóm zębatym rafom, zwanym Smoczymi Kłami, teraz wyglądającymi jak góry. Szedł ostrożnie. Dno usiane było strzykwami, muszlami, kupami morszczynu. W kałużach i nieckach falowały wielkie meduzy i wirowały wężowidła. Małe kraby, kolorowe jak kolibry, uciekały przed nimi, stąpając bokiem, przebierając ruchliwymi odnóżami.
Geralt już z daleka dostrzegł trupa, ugrzęźniętego między kamieniami. Topielec ruszał widoczną spod wodorostów klatką piersiową, chociaż w zasadzie nie miał już czym ruszać. Roił się od krabów, na zewnątrz i wewnątrz. Nie mógł być w wodzie dłużej niż dobę, ale kraby obrały go tak, że oględziny nie miały sensu. Wiedźmin bez słowa zmienił kierunek marszu, obchodząc trupa łukiem. Jaskier niczego nie zauważył.
— Ależ tu cuchnie zgnilizną — zaklął, doganiając Geralta, splunął, strząsnął wodę z kapelusza. - I leje, i zimno jest. Zaziębię się, stracę głos, psiakrew…
— Nie marudź. Jeśli chcesz zawrócić, znasz drogę. Zaraz za podstawą Smoczych Kłów rozciągała się płaska, skalna półka, a dalej była już głębia, spokojnie falujące morze. Granica odpływu.
— Ha, Geralt — Jaskier rozejrzał się. - Ten twój potwór miał, zdaje się, dość rozumu, by wycofać się na pełne morze razem z uchodzącą wodą. A ty pewnie myślałeś, że będzie leżał tu gdzieś, brzuchem do góry, i czekał, aż go zarąbiesz?
— Bądź cicho.
Wiedźmin zbliżył się do krawędzi półki, uklęknął, ostrożnie oparł ręce o ostre muszle, obrastające skałę. Nie widział nic, woda była ciemna, a powierzchnia zmącona, zmatowiona mżawką.
Jaskier penetrował zakamarki raf, kopniakami odrzucając od nóg co nachalniej sze kraby, oglądał i obmacywał ociekające wodą skały, brodate od obwisłych alg, upstrzone kostropatymi koloniami skorupiaków i małży.
— Ej, Geralt!
— Czego?
— Popatrz na te muszle. To są perłopławy, no nie?.
— Nie.
— Znasz się na tym?
— Nie znam.
— To wstrzymaj się z opiniami do momentu, aż się zaczniesz znać. To są perłopławy, pewien jestem. Zaraz nazbieram pereł, będzie chociaż jakiś profit z tej wyprawy, nie sam jeno katar. Nazbierać, Geralt?
— Nazbieraj. Potwór atakuje poławiaczy. Zbieracze też podpadają pod tę kategorię.
— Mam być przynętą!?!
— Zbieraj, zbieraj. Bierz co większe muszle, jak nie będzie pereł, to ugotujemy na nich polewkę.
— Jeszcze czego. Będę brał same perły, a skorupy pies chędożył. Cholera… Gamratka jego mać… Jak to się… psiakrew… otwiera? Nie masz noża, Geralt?
— To ty nawet noża nie wziąłeś?
— Jestem poetą, a nie jakimś nożownikiem. A, szlag by to trafił, nazbieram tego do torby, a perły wyjmiemy później. Ach, ty! Poszedł won!
Kopnięty krab przeleciał nad głową Geralta, plusnął w fale. Wiedźmin szedł powoli wzdłuż krawędzi półki, wpatrzony w czarną, nieprzeniknioną wodę. Słyszał rytmiczne stukanie kamienia, którym Jaskier odkuwał małże od skały.
— Jaskier! Chodź tu, zobacz!
Poszarpana, spękana półka kończyła się nagle równą, ostrą krawędzią, opadała w dół prostym kątem. Pod powierzchnią wody widać było wyraźnie ogromne, kanciaste, regularne bloki białego marmuru, obrośnięte glonami, mięczakami i ukwiałami, falującymi w wodzie jak kwiaty na wietrze.
— Co to jest? Wygląda jak… Jak schody.
— Bo to są schody — szepnął Jaskier w podziwie. -Ooo, to są schody, które wiodą do podwodnego miasta. Do legendarnego Ys, które pochłonęły fale. Słyszałeś legendę o mieście otchłani, o Ys Pod Wodami? Ooo, napiszę o tym balladę, taką, że konkurencji oko zbieleje. Muszę to obejrzeć z bliska… Zobacz, tam jest jakaś mozaika, coś tam jest wyryte czy wykute.. Jakieś napisy? Odsuń się, Ge-rait.
— Jaskier! Tam jest głębia! Zsuniesz się…
— Eee tam. I tak jestem mokry. Zobacz, tu jest płytko, po pas zaledwie, na tym pierwszym stopniu. I szeroko jak na sali balowej. O, psiakrew…
Geralt błyskawicznie wskoczył do wody i podtrzymał barda, zapadniętego po szyję.
— Potknąłem się o to gówno — Jaskier, łapiąc powietrze, otrząsnął się, unosząc oburącz ociekającego wodą, dużego, płaskiego małża o skorupie kobaltowej barwy, obrośniętej kudełkami glonów. - Pełno tego na tych schodach. Ładny ma kolor, nie uważasz? Daj, wsadzę go do twojej torby, moja już jest pełna.
— Wyłaź stąd — warknął wiedźmin rozeźlony. - Natychmiast wyłaź na półkę, Jaskier. To nie zabawa.
— Cicho. Słyszałeś? Co to było? Geralt słyszał. Dźwięk dobiegł z dołu, spod wody. Głuchy i głęboki, choć jednocześnie nikły, cichy, krótki, urwany. Dźwięk dzwonu.
— Dzwon, niech mnie — szepnął Jaskier, gramoląc się na półkę. - Miałem rację, Geralt. To dzwon zatopionego Ys, dzwon grodu upiorów przytłumiony ciężarem głębiny. To potępieńcy przypominają nam…
— Zamkniesz się wreszcie?
Dźwięk powtórzył się. Znacznie bliżej.
— … przypominają nam — ciągnął bard, wykręcając przemoczone poły kubraka — o swoim strasznym losie. Ten dzwon, to przestroga…
Wiedźmin przestał zwracać uwagę na głos Jaskra i przestawił się na inne zmysły. Czuł. Czuł coś.
— To przestroga — Jaskier wysunął lekko język, co zwykł był czynić, gdy się skupiał. - Przestroga, albowiem… hmm.. Byśmy nie zapomnieli… hmm… hmmm… Już mam!
Brzmi głucho serce dzwonu, śpiewa pieśń o śmierci.
O śmierci, którą wszakże łatwiej znieść niźli niepamięć…
Woda tuż obok wiedźmina eksplodowała. Jaskier wrzasnął. Wyłaniający się z piany wyłupiastooki potwór zamierzył się na Geralta szerokim, zębatym, kosopodobnym ostrzem. Geralt miał miecz w ręku już w chwili, gdy woda zaczynała się wygarbiać, teraz więc tylko pewnie zakręcił się w biodrach i chlasnął potwora przez obwisłe, łu-skowate podgardle. Natychmiast obrócił się w drugą stronę, gdzie burzył wodę następny, w dziwacznym hełmie, w czymś, co przypominało zbroję z zaśniedziałej miedzi. Wiedźmin szerokim zamachem miecza odbił ostrze godzącej w niego krótkiej włóczni i z impetem, jaki dało mu to odbicie, ciął przez rybiogadzi, zębaty pysk. Odskoczył w stronę krawędzi półki, rozbryzgując wodę.
— Uciekaj, Jaskier!
— Daj rękę!
— Uciekaj, do cholery!
Następny stwór wychynął z fal, świszcząc zakrzywioną szablą, trzymaną w zielonej, kostropatej łapie. Wiedźmin odbił się plecami od najeżonej muszlami krawędzi skały, wszedł w pozycję, ale rybiooki stwór nie zbliżał się. Wzrostem dorównywał Geraltowi, woda sięgała mu również do pasa, ale imponująco zjeżony grzebień na głowie i rozdęte skrzela sprawiały, że wydawał się większy. Grymas, krzywiący szeroką, uzbrojoną zębami paszczękę, do złudzenia przypominał okrutny uśmiech.
Stwór, nie zwracając uwagi na dwa drgające, unoszące się w czerwonej wodzie ciała, podniósł swoją szablę, trzymaną oburącz za długą, pozbawioną jelca rękojeść. Jeszcze mocniej strosząc grzebień i skrzela, zwinnie zakręcił klingą w powietrzu. Geralt słyszał, jak lekkie ostrze syczy i furkocze.
Stwór zrobił krok do przodu, posyłając w stronę wiedźmina falę. Geralt zamłynkował, zafurkotał mieczem w odpowiedzi. I też zrobił krok, przyjmując wyzwanie.
Rybiooki zręcznie obrócił długie palce na rękojeści i powoli opuścił opancerzone szylkretem i miedzią ramiona, zanurzył je aż po łokcie, kryjąc broń pod wodą. Wiedźmin ujął miecz oburącz — prawą dłonią tuż pod jelcem, lewą za głowicę, uniósł broń do góry i nieco w bok, powyżej prawego ramienia. Patrzył w oczy potwora, ale to były opalizujące oczy ryby, oczy o tęczówkach w kształcie kropli, połyskujących zimno i metalicznie. Oczy, które niczego nie wyrażały i nie zdradzały niczego. Niczego, co mogłoby uprzedzić o ataku.