Ksiiga Jesiennych Demonow
Ksiiga Jesiennych Demonow читать книгу онлайн
Pogoda na dworze niczym z koszmaru- leje deszcz a ja siedz? w domu patrz?c, jak krople rozpryskuj? sie na czarnej ziemi.W?a?ciwie przed chwilk? sko?czy?am czyta? ostatnie opowiadanie.Wpatruj? si? w to, co dzieje si? za oknem i rozmy?lam nad sob?, nad tym co ukrywa si? w ka?dym z nas.Strach, b?l, tajemniczo?c.Czy demony istniej? naprawd?? Oczywi?cie, ?e tak! Ale czy istniej? w nas? Czy nam dokuczaj?? Gdzie s?? Takie i inne pytania zadaje sobie po przeczytaniu debiutanckiej ksi??ki Grz?dowicza.
"Ksi?ga jesiennych demon?w" to pi?? d?ugich opowiada?, kt?rych akcja toczy si? w Polsce.
Pierwsze z nich to "Klub absolutnej karty kredytowej"-g??wny bohater Zi?ba jest posiadaczem karty kredytowej, kt?ra ma niezwyk?? moc.Jaka tego dowiecie si? po przeczytaniu.Czy los ?wiata spoczywa w r?kach jednego cz?owieka?
"Opowie?c terapeuty"-czyli tytu? drugiego opowiadania.B?g ma dosy? ludzi i ich ci?g?ych narzeka?.Kolejny pacjent…niezwyk?y pacjent…bia?e ?ciany.
"Wied?ma i wilk"-m?odziutka wied?ma Melanie bita przez swojego ch?opaka postanawia "wyhodowa?" sobie nowego m??czyzn?.Co z tego wyjdzie?:) Wilk przeobra?ony w cz?owieka "dusi si?" w nowym ciele…
"Piorun"- opowie?? kryzysu ma??e?skiego.Typowa groteska:)
"Czarne motyle"- wed?ug mnie najlepsze opowiadanie o poruszaj?cym zako?czeniu.Mi?o??, samotno?? i groza.
Podsumowuj?c- ksi??k? polecam osobom, kt?re lubi? psychologi?.Fani Stephena Kinga powinni by? zadowoleni i uznac to za lektur? obowi?zkow?.Ciekawe czy i wy potraficie tak, jak g??wni bohaterowie odnale?? swojego jesiennego demona?
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Załaskotało mnie w policzek, jakby wędrował po nim mały, ciepły owad. Wilgoć w ustach była słona i pachniała starą miedzią. Otarłem policzek i w zimnym rtęciowym blasku latarni zobaczyłem ciemny ślad na palcach. Krew. Krwawiłem z nosa, oczu i uszu.
Taksówkarz nadawał monotonnie:
– Jak oni jeżdżą, panie. W Niemczech to jest nie do pomyślenia, tam to jest taki porządek, że od razu by go policja, panie, nauczyła. Hitlera trzeba, panie, tym ludziom. To by był porządek. Za mordę trzeba wziąć.
Zmilczałem. I dzięki niebiosom, on też zamilkł. Jechałem do domu. Następny most, park, kręte uliczki.
– Tam są z tyłu chusteczki, w pudełku – odezwał się znowu. – Wożę, bo tu jest taksówka. Czasem płaczą, czasem to nawet, powiem panu, inne rzeczy, i potem plamy na siedzeniu. Ja to się napatrzyłem, panie. Pan sobie wytrze tę krew. Zaraz przejdzie.
Spojrzałem ze zdziwieniem, ale patrzył na drogę. Widziałem tylko masywny kark i krótko ostrzyżone włosy.
– Bo to nie trzeba było spać. Jak to ja mówię: rozum śpi, a się, panie, demony budzą.
Zamarłem z papierową chusteczką w ręku.
– No, już prawie na miejscu. Dobrze się we mgle jeździ. Najchętniej bym jeszcze światła pogasił, ale wtedy gliny się czepiają.
– We mgle, to chyba… gorzej? – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Zapłacić, a potem iść do domu.
– Jak to ja zawsze mówię, mnie tam oczy niepotrzebne – powiedział, odwracając się do mnie pustymi, czarnymi oczodołami, w których mżyło coś fosforyczną zielenią. – Nic pan nie płaci. Na koszt firmy.
Otworzyłem drzwi i wysiadłem. Miałem dosyć, nogi jak z waty, a z jednego ucha jeszcze trochę mi się sączyło. Chyba się przyzwyczajam.
Lśniąca chromami i lakierem czarna wołga z trudem zawróciła na wąskiej uliczce, wjeżdżając na czyjś podjazd. Na drzwiach błysnęło czerwonymi literami „Taxi Hades”. Zapalił na dachu lampę z napisem TAXI, a pod spodem „dzwoń 666”. Mogliby sobie darować.
Chciałem do łóżka. Obracając w kieszeni klucz postanowiłem zrezygnować z kolacji.
Nie licząc dwóch podwójnych wódek.
Kod na kasecie zamka wstukałem oparty głową o pręty. Jeszcze schody nad garażem, zamki, drzwi, światło i jestem u siebie. Mój dom. Mój świat. Dosyć.
Dopiero przechodząc przez ogródek poczułem dziwny, wiosenny zapach. Zobaczyłem, że gałęzie są białe. Najpierw myślałem, że to śnieg. A potem podniosłem głowę i zobaczyłem, że kwitną śliwy.
I rododendron przy furtce. I migdałowiec przy moich schodach nad garaż.
Kwitły.
Drzewa kwitły.
Na ulicy trzasnęły drzwiczki ciemnozielonego volvo.
– Panie doktorze! Bardzo przepraszam.
Klucze z brzękiem wypadły mi na ścieżkę. To był on. Mój pacjent. Mój – Bóg. Serce zatrzymało mi się na chwilę.
Stał po drugiej stronie furtki, widziałem go przez solidne kute pręty.
– Bardzo przepraszam, nie chciałem pana nachodzić. Ale nie przyszedłem na wizytę, tak jak byliśmy umówieni. Zmarnowałem pański czas, bo to wszystko wydało mi się głupie. Ale potem uznałem, że to tchórzostwo. Chciałbym przeprosić. I jednak porozmawiać – ale nie jak pacjent z psychiatrą. Tak nie umiem. Porozmawiajmy po prostu jak dwaj ludzie. Przy stole. To jak – wpuści mnie pan? Zrozumiem, jeżeli czuje się pan dotknięty.
Przez chwilę naprawdę chciałem odwrócić się i wejść po tych schodach. Bałem się. I wydawało mi się, że jednak dawał mi taką możliwość. Ale potem wróciło zdecydowanie. Co mu miałem powiedzieć? „Nie jestem godzien, żebyś przyszedł do mnie?” Przecież niczego nie pamiętał.
Otworzyłem furtkę.
Są sytuacje ekstremalnie trudne.
Na przykład kiedy trzeba zapalić światło, powiesić gdzieś płaszcz, powiedzieć: „proszę niech pan wejdzie” i jeszcze: „może napije się pan herbaty”, napełnić czajnik, zapalić gaz.
Są sytuacje trudne.
Powiesił swoją krótką granatową jesionkę, poprawił krawat.
Nie mogłem się temu nadziwić. Poszedł kiedyś do sklepu i po namyśle wybrał granatową kurtę z wełny z dwiema kieszeniami i złotymi guzikami. Dwurzędową. Bo – taka mu się podobała. Lubił ją. Starannie zacerował sobie niewielkie rozdarcie przy kieszeni. W czym była lepsza od innych? A kiedy indziej poszedł do innego sklepu i z wielkiego chromowanego stojaka wybrał jedwabny, ciemnogranatowy krawat, na którym wyhaftowano złotą i czerwoną nicią maleńkie zwierzątka – słonie, antylopy, żyrafy, które wędrowały jedno za drugim w niekończącej się karawanie.
Wybrał, bo miał sklep zoologiczny i taki krawat wydawał mu się stosowny, czy kojarzyły mu się z Arką Noego?
Zaprosiłem go do salonu i poczekałem, aż usiądzie. Położył na stole czarną, krótką fajkę i prostokątną puszkę z tytoniem.
– Pozwoli mi pan zapalić?
Pozwoliłem i przyniosłem z kuchni mosiężną popielniczkę, na której nie było kameleona. Trzęsły mi się ręce.
– Wie pan, to jest tak – powiedział. – Trochę to z mojej strony niezręczne. Chcę pana prosić, żebyśmy porozmawiali przy kielichu – jak dwóch facetów. Jak przyjaciele. Z drugiej strony, to jest pańska praca – nachodzę pana z nią w domu. Sytuacja jest niezręczna – nie chcę pana obrazić. Powiedzmy, że oddaję dług – nie zapłaciłem przecież dziś za umówioną wizytę. – Położył na stole kopertę. – Proszę, niech pan nie protestuje. Muszę być stanowczy.
Przestałem protestować. Obawiam się, że umiał być stanowczy. Przypomnijcie sobie Sodomę. Albo Filistynów.
A potem przyniósł z przedpokoju firmową reklamówkę i wyjął z niej pękatą, wielokątną butelkę whisky, oplecioną siatką ze złotego drutu.
– Ma pan jakieś szklanki?
Miałem szklanki.
– Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam? – Co za głupie pytanie. Przecież wiedział wszystko.
– Przecież pan mi dał wizytówkę. Podczas pierwszej wizyty.
No, tak.
Jego whisky była łagodna i aksamitna, z torfowym, szkockim aromatem. Doskonała. Lubił taką, czy taką się stała, kiedy ją kupił?
Nabił fajkę i zapalił ją z namaszczeniem.
Położyłem dłonie na stole. Zabrałem i natychmiast na blacie zostały wilgotne ślady potu.
Nie miałem pojęcia od czego zacząć.
– Jak panu minął tydzień?
Pociągnął łyk whisky i przybił tytoń w fajce, patrząc gdzieś w przestrzeń.
– Czuję się coraz gorzej – powiedział. – Coś jest nie tak. Mój tydzień? Zrobiłem badania, które zlecił pański kolega. Zrobiłem prywatnie, bo nie chciałem czekać. Okazało się, że jestem zdrowy, przynajmniej fizycznie. Nie mam raka mózgu, padaczki ani niczego takiego. Ale czuję się fatalnie. Mam koszmarne sny. A przede wszystkim jest mi żal. Wie pan, Niemcy to nazywają Weltschmerz. Świat mnie boli. Wszystko wydaje mi się jakieś okropne i smutne. Żal mi każdego napotkanego człowieka, każdego ptaka, który spadnie z gałęzi. Nie wiem dlaczego. Co więcej, tak jak panu mówiłem, czuję się za to jakoś odpowiedzialny. Chodzę po ulicach i chce mi się płakać nad każdym nieszczęśliwym człowiekiem i każdym przejechanym jeżem. To głupie, nie?
Aż chciałoby się zapytać: „To po co uczyniłeś ten świat takim bezwzględnym? Po co jest zło?” Terapeuta nie jest od tego, żeby wrzeszczeć na pacjenta. Cały świat jest pełen ludzi znajdujących najwyższą przyjemność w wydawaniu ostatecznych sądów pod adresem najbliższych. Kochamy potępiać, przeklinać i skazywać. Uwielbiamy znajdować winnych. W każdej kwestii. Umiemy wsadzić człowieka do więzienia za to, że przeciekał przewód hamulcowy albo mżawka zamarzła. Jeżeli nastąpił wypadek i zginęli ludzie, to musi być winny. Pękła lina? Więc ten, kto ostatnio miał ją w rękach, jest mordercą, takim samym jak rabuś podrzynający komuś gardło dla stu złotych. Dziecko wpadło pod traktor, więc winna jest matka, która poszła do toalety. Kochamy potępiać, bo wtedy na chwilę sami stajemy się niewinni i szlachetni. Przewracamy oczami w świętym oburzeniu i napawamy się własną niewinnością. My byśmy nigdy tak nie postąpili. Sprawdzilibyśmy hamulce. Nie poszlibyśmy do toalety. Nie wpadlibyśmy w gniew. A gdyby ktokolwiek z nas stwarzał wszechświat, to jako miejsce szczęśliwe, gdzie żaden ptak nigdy nie spadłby z gałęzi.