Letni deszcz. Kielich
Letni deszcz. Kielich читать книгу онлайн
To mia?a by? po prostu grabie? jego ?ycia, kt?ra raz na zawsze zapewni Twardok?skowi dostatni? staro?? na po?udniowych wyspach, z dala od intryg bog?w i szlacheckiej rebelii. Niestety, zb?jca zd??y? zasmakowa? w kompanii szlacheckich pan?w braci i szczerze podziela ich zami?owanie do bitki, wypitki i ob?apki. Znaj?c zajad?o?? i dum? swoich nowych kamrat?w, wie te? doskonale, ?e zechc? pom?ci? zniewag? i na wie?? o zrabowaniu skarbca kap?an?w w ?lad za z?odziejem pu?ci si? kilka setek szabel. Waha si? wi?c i kr?ci, a? nieoczekiwanie z pomoc? przychodzi mu knia?, kt?ry akurat postanowi? zbrojnie zdusi? powstanie. Kiedy szlachta szykuje si? do wielkiej bitwy, zb?jca cichaczem wyrusza po wyt?sknione bogactwo. Nie przeczuwa jednak, ?e Ko?larz tak?e odrzuci? wszelkie powinno?ci, pozwalaj?c, aby poch?on??a go kohorta martwych w?adc?w. Teraz powraca w rodzinne strony na czele nieludzkich wojownik?w, kt?rzy za nic maj? zaszczyty i bogactwo, a ?akn? jedynie zniszczenia i mordu. Powstrzyma? mo?e go tylko Szarka, kt?ra – sp?tana moc? cudownej wody ze ?r?d?a ?mij?w – wci?? ?ni na dalekiej P??nocy, usi?uj?c pozna? przyczyn? swego przybycia do Krain Wewn?trznego Morza.
Zapewne jednak nie jest ni? ratowanie z opa??w zb?jcy Twardok?ska…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Przez całe pogranicze jechało im się przyjemnie. Kiedy jednak minęli Staroźrebiec i na dobre zagłębili się w Żalniki, fortuna odwróciła się tak gwałtownie, jakby bogowie sprzysięgli się precz ich odepchnąć. Osie w ciężkich wozach pękały jedna po drugiej na wykrotach. Konie bez opamiętania gubiły podkowy i kulawiły się na kamieniach. Głęboko w puszczy zawierucha schwyciła konwój i wicher duł bez przerwy przez trzy dni, a tak potężny, że potężne sosny trzaskały niby patyczki i padały w poprzek traktu. Szczęściem nie zgruchotały żadnego z zaprzęgów, ale trzeba było ciąć pnie na części i końmi odciągać na boki, w las. W końcu, wylęknieni i utrudzeni ponad miarę, dokolebali się do brodu na rzece, ale podczas przeprawy dwóch ostatnich wozów liny się poczęły rwać na promie. Tylko dzięki przytomności Pleskoty, który razem z krewniakami wskoczył do lodowatej wody i zagnał do pomocy wiergowskich pachołków, udało się ocalić konie i część ładunku.
Skoro wreszcie skryli się w krętych wąwozach Wilczych Jarów, Twardokęsek był zły niezmiernie i rozgoryczony. Zamierzał doprowadzić do obozowiska rebeliantów wielki konwój, pełen wszelakiego dobra, aby tym dokładniej zmydlić oczy żalnickiemu księciu. Jednak w miarę jak przybliżali się do Półwyspu Lipnickiego, jego towarzysze zmieniali się w gromadę umordowanych, zgryźliwych staruchów. Nie tylko otwarcie zaczynali powątpiewać w możliwość złupienia rdestnickiego skarbczyka, ale też pokpiwali z samego Twardokęska. Jemu zaś coraz ciężej było na duszy, gdyż z każdym przemierzonym stajaniem narastało w nim przeświadczenie, że coś jest nie tak. Zupełnie nie tak, jak należy.
Tylko nie wiedział, co.
Nie śmiał się podzielić tym podejrzeniem z kamratami, rozumiejąc, że wykpią go bez żadnego miłosierdzia. Powoził więc pierwszym zaprzęgiem, nastroszony jak puchacz i tak zły, że nawet Nieradzic bał się do niego odezwać nieopatrznym słowem. Na każdy dźwięk w ośnieżonym, pustym lesie podskakiwał na koźle i macał rękojeść kopiennickiego mieczyska, a pod wieczór w długich cieniach jałowców widział ścigających go Pomorców. Żadnych napomnień nie chciał słuchać. Nie pomogło wcale, kiedy Cherchel z całą zgryźliwością rzekł mu prosto w twarz, że zbójca od wieku zniedołężniał i zestrachał się ponad miarę. Twardokęsek po staremu w każdym krzaku upatrywał zasadzki i mimo dąsów kamratów kazał Pleskocie prowadzić konwój przez szczerą puszczę, jak najdalej od wiosek i ludnych traktów.
Od lipnickiego trzęsawiska dzieliły ich nie więcej jak dwa – trzy dni drogi, kiedy śnieg rozpadał się na nowo. Zrazu zbójca kazał żywiej pogonić konie i cały dzień ciągnęli w gęstniejącej zamieci. Pod wieczór jednak nawet Pleskota, który zazwyczaj nie przyłączał się do dąsów zbójeckich kamratów i ze skrupulatnością wieloletniego sługi wypełniał rozkazy, zaniepokoił się trochę. Zeskoczył ze swojego wozu i brnąc po kolana w świeżym, sypkim śniegu, przybieżał do zbójcy.
– Trza będzie przystanąć – rzekł, przytrzymując się wysokiej krawędzi furgonu – i noc w cieple przeczekać. Konie ustałe, a ludzie ze zmęczenia i mrozu skapcanieli do cna. Miejcie boga w sercu, mości Twardokęsku, i pofolgujcie nam trochę. Nie wiedzieć w tej zawiei, jakie nam licho drogę zastąpi, a szlak we ćmie łatwo zgubić.
Zbójca jeszcze dobrą chwilę jechał w milczeniu, wąsa żując ze złości. Obok niego Nieradzic, okutany szczelnie derką i kożuchem, przymrużonymi oczami wgapiał się w szarzejące w zawiei pnie drzew. Z końskich pysków buchały kłęby pary.
– Gdzie stanąć chcecie? – burknął wreszcie zbójca lecz bez złości, gdyż nauczył się szanować sługę Nieradzica i cenił jego zdanie. – Jest tu jaka polana od wiatrów osłonięta?
– Nocą mróz srogi przyjdzie – Pleskota głębiej nasunął kaptur i otarł krzaczaste brwi ze śniegu – a sypać nie przestanie. Zdałoby się między ludźmi przytulić, przeczekać, póki zawieja nie minie. Jest niedaleczko karczma wedle rozstajów poczciwa, gospodarz zacny, z dawien dawna na niej siedzi i rebeliantom sprzyja. Z drogi wiele nie zboczym. We dwa pacierze na miejscu staniem, zwierzętom i ludziom przyda się wytchnienie. Tedy jak będzie, mości Twardokęsku?
Twardokęsek przygryzł wargę i bez słowa kolebał się na koźle.
– Nie – rzucił po namyśle. – Nazbyt to niebezpieczne.
Nieradzic jęknął słabo. Pleskota jeszcze głębiej zapadł się w śnieg.
– Widzicie – podjął zbójca który chciał się trochę przed nimi oboma usprawiedliwić – mnie od niedzieli skóra na grzbiecie świerzbi, co jest znak niezawodny, że nieszczęście będzie. A jakbym sam na siebie zasadzkę chciał przyszykować, to właśnie tutaj, pod samym bokiem Koźlarza. Dlatego nie chcę ludziom przed oczy leźć i do gospody zaglądać. Nazbyt łatwo szpieg się w niej może plugawy trafić, co nam Pomorców na kark ściągnie i u kresu drogi nas wygubi.
– Może i racja – zgodził się posępnie Pleskota. – Ale powiem wam, mości zbójco, że szpiegom się wymknąć można, a mróz ze wszystkich wrogów najgorszy.
– Co radzicie?
Szlachetka zasępił się i czas jakiś rozmyślał, idąc u woza w coraz głębszych zaspach, las bowiem przerzedził się mocno i wiatr nawiał na drogę śniegu.
– Jest w lesie gospodarstwo – odezwał się w końcu – wedle ruczaju. Mało kto o nim pamięta, bo młyn tam stał kiedyś, ale go z tuzin lat temu podpalili, nie pomnę, Pomorcy czy nasi. Chłop jeden się ostał, co na wyrębach owies sieje i miód leśnym rojom podbiera. Wygód u niego nie będzie, ale da konie do zagrody wprowadzić, a my się w izbie ogrzejem, przy ogniu.
Nieradzic wystawił głowę spod baranicy i popatrzał na zbójcę z nadzieją. Policzki miał czerwone od mrozu.
– Mości Twardokęsku? – ponaglił Pleskota.
– Dobrze już. – Zbójca westchnął. – Prowadźcie.
Chata była niska, ukryta za kępą świerczyny i mało jej nie przeoczyli. Ale ledwie wjechali w opłotki, doszczętnie pokryte śniegiem, zbójca poczuł, że źle uczynili. Nijak mu było zawracać wozy, zresztą gospodarz musiał ich spostrzec, gdyż zza chałupy rozległo się rześkie ujadanie i drzwi do izby uchyliły się z wolna.
– Nie lękajcie się, dobry gospodarzu! – krzyknął z daleka Pleskota. – My kupce, ludzia spokojna. Pobłądzilim w zadymce i trza nam do świtu przeczekać, koniom dać wytchnienie.
– Ano, zajeżdżajcie. – Z chałupy wyłonił się siwowłosy chłopina, skurczony we dwoje i nakryty płatem baraniej skóry. – Wozy na gumnie ostawcie, nikt ich tutaj nie ruszy. Zwierzęta do szopki można wprowadzić, żeby nie zmarniały. – Uspokajająco poklepał po szyi jednego z siwków, którymi powoził zbójca. – Sielne koniki – pochwalił, a Twardokęsek ułowił przez moment spojrzenie małych, zestrachanych oczek.
Chłop się bał. Twarz miał sinobladą i popatrywał wokoło z takim lękiem, jakby mu sam Zird Zekrun w gościnę do obejścia zawitał.
– Ale utrudzone ponad miarę – odparł miękko zbójca którego nagle ogarnął dziwny spokój, bo wiedział już, że czymkolwiek jest niebezpieczeństwo, nie zdoła go uniknąć. – Pomóż mi wyprzęgać.
Gospodarz łysnął białkami oczu i uczynił gest, jakby chciał się zerwać i przez śnieg zmykać do lasu, ale pohamował się prędko. Przytrzymał konie za uzdy i mówił do nich uspokajająco, gdy je Twardokęsek odpinał, a potem powiódł do stodółki. Zbójca ruszył tuż za nim.
– Nieradzic, wody ze studni uciągnąć – rzucił jeszcze przez ramię do chłopaka, który wraz z resztą krzątał się pomiędzy wozami. – I konie do sucha wytrzeć.
Tuż za drzwiami szopy zbójca z całej siły ucapił chłopinę za łokieć i przyciągnął do siebie, przykładając mu do grdyki sztylet.
– Ilu? – zapytał szeptem.
Gospodarz zadygotał gwałtownie, a potem zwiotczał w uścisku zbójcy. Nic nie odpowiedział.
W głębi, za drewnianym przepierzeniem, zamęczała koza.
– Gadaj żywo, skoro po dobroci pytam. – Zbójca mocniej nacisnął ostrze. – Bo już zgadłem, że w izbie siedzą. Jeno nie wiem jeszcze, czy na mnie czekają i kto oni.
– Źli ludzie, panie – odezwał się roztrzęsionym głosem chłopina. – Ja ich w gościnę nie prosił, sami przyleźli. Dwie niedziele siedzą, dobytek przejadają. Mnogo ich i pod bronią. Kobita zestrachana, dzieciaki od trwogi słabują…
– Ilu ich jest, tych złych ludzi? – zbójca bez miłosierdzia uciął wyrzekania, ale odsunął nieco ostrze.
Chłopina zacukał się nieco i zaczął mozolnie rachować na palcach.
– Dziewięciu w izbie pije – oznajmił wreszcie. – Czterech z rana do gospody skoczyło po gorzałkę, lecz pewnie rychło wrócą.
Zbójca pokiwał głową i schował sztylet.
– A konie gdzie trzymają? – zagadnął.
– Skądże mnie wiedzieć, biednemu? – Gospodarz głośno przełknął ślinę. – Pewnie wedle starego młyna, alem nie pytał.
– Dobrze więc. – Twardokęsek odwrócił się.
Chciał wynijść ze stodółki, ale chłopek wczepił się w połę jego kożucha.
– Pomiłujcie, panie kupiec – zaskomlał. – Ja mam dziatki małe, niewiasta przy nadziei. Nie drażnijcie ich, panie, oni ludzie zbrojne i do gniewu prędkie. Zaraz wam na stryszku posłanie naszykuję, świeżą słomą wymoszczę. Aby do izby nie idźcie. Bo oni tam od rana siwuchę piją…
– Precz, chamie! – Zbójca szarpnął się mocno. – Konie wycieraj.
Wyszedł na majdan i przymrużonymi oczami popatrzył ku chałupie, a potem ukradkiem przywołał starego szlachcica z Nieradzicowej czeladki.
– Pleskota – rzekł, niby to poprawiając płachtę na wozie – weźmiesz swoich ludzi i wyskoczysz na ścieżkę ku gospodzie. Jeno tak, aby was z izby nie widziano.
Szlachcic zrozumiał od razu.
– Wielu? – zapytał chrapliwie.
– Tamten – machnął ku szopce, w której wciąż siedział gospodarz – powiada, że czterech, ale skądże mnie wiedzieć, czy prawdę gada?
– Kurwi syn – sapnął Pleskota. – Dajcie mi go krzynkę nożem popróbować, wnet prawdę powie.
– Czasu nie ma.
– A mały? – Szlachcic spojrzał niespokojnie ku Nieradzicowi, który dźwigał przez majdan pałąk z wiadrami.
– Przy koniach każcie mu zostać. Lepiej go z dala trzymać, jak się tam w chałupie na dobre zacznie.
– Sami w izbie uradzicie?
– Cobyśmy mieli nie uradzić? – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu i błysnął spod wąsów zębami. – Jeno nie zwlekajcie. Niebawem się spostrzegą.
