-->

Miecz Anio??w

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Miecz Anio??w, Piekara Jacek-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Miecz Anio??w
Название: Miecz Anio??w
Автор: Piekara Jacek
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 342
Читать онлайн

Miecz Anio??w читать книгу онлайн

Miecz Anio??w - читать бесплатно онлайн , автор Piekara Jacek

Opowie?c o Mordimerze Madderdinie, inkwizytorze, kt?ry nie waha si? zadawa? pyta? i d??y? do odkrycia prawdy o otaczaj?cym go ?wiecie.

?wiecie pe?nym intryg i z?a. ?wiecie, w kt?rym ludziom zagra?aj? demony, czarownicy oraz wyznawcy mrocznych kult?w. ?wiecie, kt?rego si?? nap?dow? s? nienawi??, chciwo?? oraz ??dza. Do tego w?a?nie uniwersum Mordimer Madderdin niesie ?agiew Boskiej mi?o?ci…

OTO ?WIAT, w kt?rym Chrystus zst?pi? z krzy?a i surowo ukara? swych prze?ladowc?w. ?wiat gdzie s?owa modlitwy brzmi?: "i daj nam si??, by?my nie przebaczali naszym winowajcom". ?wiat, w kt?rym "nasz Pan i jego Aposto?owie wyr?n?li w pie? p?? Jerozolim". OTO ON: inkwizytor i S?uga Bo?y. Cz?owiek g??bokiej wiary.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Niech będzie po waszemu – powiedział w końcu Sforza, ale przyznanie się do porażki w obecności proboszcza oraz granadzkiego rycerza musiało go zaboleć.

– Dziękuję wam uprzejmie. – Skinąłem głową.

Grabarza zamknięto w ciasnej izbie przy magazynie, i dopilnowałem, aby rzeczywiście dano mu jedzenie, wodę i ciepły koc. Zajrzałem do niego nieco później i kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że siedzi przy pustej już misce. Na mój widok zajęczał, skulił się w kącie. Chudymi ramionami zakrył głowę, tak jakby się spodziewał, że zacznę go bić.

– Kurt – powiedziałem, starając się, aby mój głos zabrzmiał łagodnie. – Wybacz bratu jałmużnikowi jego pochopność. Wierz mi, że chcę tylko z tobą porozmawiać i nie uczynię ci żadnej krzywdy.

Łypnął na mnie poprzez szparę między kościstymi łokciami.

– Napijesz się wina? – spytałem.

Zagulgotał coś niezrozumiale, ale ja, niezrażony, usiadłem obok niego na wilgotnej posadzce. Potarłem nos opuszkami palców i skrzywiłem się, bo grabarz najwyraźniej zanieczyścił wcześniej swe odzienie i skutki tego dawały się odczuć aż nadto wyraźnie. Delikatnym ruchem włożyłem w jego dłoń bukłak z winem, a on zacisnął na nim węźlaste palce przypominające szpony jakiegoś wielkiego, chorego ptaka.

– Na zdrowie, Kurt – powiedziałem. – To dla ciebie. Wszystko.

Znowu coś wybełkotał, ale przechylił naczynie do ust. Pił, a wino lało mu się po siwej szczecinie brody i spływało aż na wychudłą pierś. Opróżnił bukłak i oddał mi go ostrożnie, jakby bojąc się, czy jednak go nie uderzę.

– Ciężko już sobie poradzić – zagadnąłem – z łopatą i grzebaniem dołów w twardej ziemi, co? Mój ojciec też miał chore ręce. Mówił, że nie ma to jak wyciąg z gorącego rumianku do moczenia dłoni i kilka łyków mocnej gorzałki, żeby rozgrzać stare kości.

Mój ojciec nic takiego nie mówił, a przynajmniej ja słyszeć tego nie mogłem, gdyż nigdy los nie przeciął naszych dróg. Matka twierdziła, co prawda, że był jej mężem zaślubionym przed Bogiem oraz księdzem, ale w sąsiedztwie różnie o tym gadano. Jednak uznałem, że dla dobra sprawy taka bajeczka może pomóc i nieco rozruszać język starca.

– Nie masz syna, Kurt? Żeby ci pomagał w ciężkiej pracy?

Pokręcił tylko głową, ale widziałem, że spogląda na mnie już z mniejszym strachem. Być może to moje słowa, a być może wino, dodały mu odwagi.

– Chciałbym, byś stąd jak najszybciej wyszedł – westchnąłem. – Bo, mówiąc między nami, strasznie durny jest ten zakonnik, co?

Uśmiechnął się, obnażając sine dziąsła i pieńki sczerniałych, przegniłych zębów, ale nic nie powiedział.

– Muszę cię stąd wyciągnąć, Kurt, bo nie godzi się, żeby zacny grabarz siedział w celi. Od dawna już chowasz ludzi ze Stolpen, co?

– Ho, ho – rzekł tylko. – Tatko byli grabarz i przy nim żem się wprawiał – dodał po chwili skrzypiącym głosem.

– A teraz ciężko – westchnąłem. – Na pewno ktoś z dobrych ludzi wspomaga cię w ciężkiej pracy, prawda?

Pokiwał głową.

– Oj, są jeszcze dobrzy ludzie, panie – zamruczał. – Bo takimi łapami – wyciągnął przed siebie chude, poskręcane i drżące jak na zimnie ręce – to już nijak nie wydoli.

– Bieda – powiedziałem współczującym tonem. – Wyciągnę cię stąd jutro, Kurt, i postawię najlepsze piwo w karczmie. Swoją drogą – obniżyłem głos – okropne szczyny warzy ten wasz karczmarz.

Bachwitz zachichotał piskliwie, zatchnął się i odkasływał długą chwilę. W końcu splunął w kąt kulą gęstej, zielonej plwociny.

– Gadają, co naprawdę szczy do tego piwa – rzekł i otarł łzy z policzków.

W myślach podziękowałem Panu, że wczorajszego dnia jedynie popróbowałem wina z kubka, a resztę wylałem i nie zamawiałem żadnego piwa. Miałem tylko nadzieję, że karczmarz nie lubił również wzbogacać smaku wina swoim moczem. Niemniej należały mu się tęgie baty za takie żarty z klientów. Chociaż, z tego, co wiedziałem, w Hezie także nie stroniono od podobnych praktyk, zwłaszcza w podłych spelunach odwiedzanych przez najgorsze szumowiny. Czyli tam, gdzie najczęściej miał okazję bywać wasz uniżony sługa.

– I co mają robić ludzie, jak ty siedzisz w celi? – zapytałem. – Kto pogrzebie zwłoki?

– Jakie zwłoki? – Uniósł na mnie wzrok.

– Pan powołał do swej światłości Achima Myszkę – skłamałem. – I trzeba mu wykopać solidny dół.

– O, Panie! – Złożył dłonie na piersiach. – Zlituj się nad jego pijaną duszą.

– I przyjmij go do swej światłości – zakończyłem poważnie.

– Póki mię nie ma, to Rudi się sprawi, jak się patrzy – rzekł grabarz. – Nie macie no jeszcze winka, panie?

Pokręciłem głową przecząco.

– Co za Rudi?

– A taki tam. Śpi Bóg wi gdzie, włóczy się, ale zawsze parę miedziaków mu się przyda…

– On ci zwykle pomagał?

– No, jakżeby nie on. Dawałem mu cosik tam. I Mathias tyż… Nawet Mathias pewnikiem lepiej, bo z dobrego serca mnie wspomaga i grosza nie weźmie…

To mnie zainteresowało. Jakoś nie za bardzo wierzę we współczujące serca i bezinteresowne uczynki. Zwykle tak już jest, że jeśli ktoś pragnie ci coś ofiarować za darmo, to prędzej czy później będziesz musiał zapłacić drożej niż myślałeś. Ale kim był Mathias tak ochoczo pomagający grabarzowi? Dowiedzielibyśmy się tego zapewne dużo wcześniej, gdyby nie pochopność brata jałmużnika, każąca mu od razu przejść do torturowania grabarza, zamiast szczerze z nim pogawędzić. Jak jednemu człowiekowi wypada pogawędzić z drugim człowiekiem. Dlaczego niektórzy sądzili, iż pożyteczne zeznania można wydobyć jedynie zadając mękę?

– Mathias? – poddałem. – I jak dalej?

– Mathias Litte – dodał skwapliwie. – Dobry człek, powiem ja wam…

– Dziękuję ci, Kurt – rzekłem serdecznie. – Posiedzisz sobie jeszcze przez noc, a rano cię wypuszczą. Może tak być?

Pokiwał gorliwie głową.

– Niech Bóg Wszechmogący jaśnie pana prowadzi – powiedział i z oczu znowu polały mu się łzy.

Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi izby na klucz. Cóż, należało pójść tropem pomocników grabarza. Sprawdzić, kim są Rudi oraz Mathias Litte. Na początek postanowiłem zainteresować się tym drugim, gdyż tak, jak już powiedziałem, intencje ludzi nie żądających pieniędzy za przysługi budzą moje głębokie podejrzenia. Być może grzeszyłem niewiarą w istoty, które stworzono wszak na obraz Pański, ale miałem serdeczną nadzieję, że Pan daruje mi te wątpliwości, widząc skuteczność mych działań.

* * *

Kostuchowi kazałem usiąść w karczmie i zasięgnąć języka u miejscowych, bo jak słusznie twierdził rycerz de la Guardia, zawsze warto się dowiedzieć, kto w miasteczku jest uznawany za cudaka, czy stroni od innych ludzi. Kostuch nie był, co prawda, wymarzonym wywiadowcą, gdyż jego ponury charakter, szpetota i smród bijący od nigdy nie mytego ciała czyniły go mało pożądanym kompanem w wykwintnym towarzystwie. Miałem jednak nadzieję, iż bywalcom stolpeńskiej oberży nie będzie to wszystko przeszkadzało, zwłaszcza kiedy piwo lub wino zaszumią im w głowach. Oczywiście, zwykle w podobnych celach wysyłałem bliźniaków, ale teraz nie miałem innego wyboru, jak skorzystać z pomocy Kostucha. Spisał się zresztą nad wyraz dobrze i oprócz wielu nic niewartych plotek przyniósł również interesujące wieści na temat Mathiasa Litte. Wieści, które należało sprawdzić na miejscu.

Szybko wywiedziałem się, iż Mathias Litte wraz z żoną mieszkali w małym domku na obrzeżach miasteczka. Skierowałem się w tamtą stronę i przyjrzałem gospodarstwu. Parterowy dom otoczony był drewnianym płotkiem o wyblakłych na słońcu sztachetach, a w niewielkim ogrodzie zauważyłem kilka drzew owocowych, studnię o kamiennej cembrowinie i zielnik, z którym obiecałem sobie zapoznać się dokładniej, jeśli tylko zajdzie taka konieczność. Na razie jednak pchnąłem furtkę. Spod jednego z drzew uniósł się wielki pies o posiwiałym pysku i przyjrzał mi się otępiałym wzrokiem. Po chwili opadł z powrotem na brzuch, złożył mordę na łapach i przymknął oczy, całkowicie ignorując moją obecność.

– Tyle na temat domowego bezpieczeństwa – mruknąłem do siebie.

Podszedłem do drzwi i zastukałem w nie mocno. Raz i drugi, a kiedy nikt ze środka nie odpowiadał, również trzeci. Wreszcie usłyszałem w sieni powolne, szurające kroki.

– Kto tam? – zapytał męski, zmęczony, głos.

– Szukam Mathiasa Litte – odparłem.

– No to żeście znaleźli – usłyszałem po chwili milczenia. – Czego chcecie?

– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – rzekłem. – Będziecie uprzejmi wpuścić mnie do środka?

Za drzwiami nastała długa cisza. W końcu mężczyzna westchnął ciężko i usłyszałem chrobot klucza w drzwiach.

– Czemu nie? – odparł zrezygnowanym tonem. – Choć, dalibóg, nie wiem, czego może u mnie szukać Święte Officjum…

Nie zamierzałem, rzecz jasna, odpowiadać na tak postawione pytanie, chociażby dlatego, że Inkwizytorium zawsze ciekawe jest tego, jak żyją zwyczajni ludzie. Zwłaszcza w miasteczku, w którym dzieją się nadzwyczajne rzeczy.

Mathias Litte uchylił drzwi i przyglądał mi się przez wąską szparę. Oględziny wypadły widać po jego myśli, gdyż otworzył je szerzej. Teraz dopiero z cienia wyłoniła się zmęczona, chuda i przeorana zmarszczkami twarz. Mężczyzna miał podsiniałe oczy, a długi nos oraz wybijająca się z długiej szyi grdyka nadawały mu wygląd nastroszonego ptaka.

– Wejdźcie, panie – mruknął głosem, w którym nie było ani krztyny entuzjazmu.

Cofnął się o krok i machnął dłonią w geście, który w jego mniemaniu miał być zapewne zaproszeniem.

Wszedłem do sieni cuchnącej zbutwiałym drewnem i skierowałem się za Mathiasem, który poprowadził mnie do mrocznej izby, gdzie nie było nic prócz szerokiej deski ułożonej na drewnianych kozłach, nadpalonej skrzyni oraz paleniska, na którym żarzyły się grube, brzozowe szczapy. Rozejrzałem się, na czym można by usiąść, ale ponieważ nie znalazłem nie tylko krzesła, ale nawet byle zydla, stanąłem pod ścianą.

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 62 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название