-->

Zbojecki Goiciniec

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Zbojecki Goiciniec, Brzezi?ska Anna-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Zbojecki Goiciniec
Название: Zbojecki Goiciniec
Автор: Brzezi?ska Anna
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 256
Читать онлайн

Zbojecki Goiciniec читать книгу онлайн

Zbojecki Goiciniec - читать бесплатно онлайн , автор Brzezi?ska Anna

Wi??ni?w trzymano pod ni?sz? ?wi?tyni?, w ?elaznych klatkach wpuszczonych w kana?y ?ciekowe. Stra?nicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwi? ca?ymi dniami w kanale, rozmy?la? i przygl?da? si? wielkim jaszczurom, od kt?rych roi?o si? w ?ciekowisku. Zb?jc? otoczy?y trzy poka?ne, wyg?odzone sztuki. I tak siedzieli po przeciwnych stronach ?elaznej kraty, trzy bestie i Twardok?sek, dzie? za dniem gapi?c si? na siebie bezsilnie. Gdy wi?c pojawi? si? pierwszy stra?nik, zb?jca ochoczo wy?piewa? swoj? histori?… – by po latach zapisa? j? mog?a Anna Brzezi?ska, specjalistka od staropolskich obyczaj?w i magii na kr?lewskich dworach.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 72 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Wtenczas bogowie spuścili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci Gniewu rozbiegły się w przestrachu, szukając schronienia w podziemnych grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne były tak wielkie, iż pozostała na nagim szczycie góry, wygrażając tym, co ją stworzyli, póki ognisty deszcz nie pochłonął jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak nawet wówczas nie wypuściła z dłoni niosącego zgubę miecza. Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż wiedzieli, że w owym ostrzu drzemie ich zagłada.

– A bodajby suka sczezła! – mruknął ktoś twardo.

– Szaleństwo Annyonne było tak bezmierne, że nawet oślepiona ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko Stworzycielom. Szła dalej i dalej, ślepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie ciemność przesypywała się niczym zakrzepły, słony piach. U jej boku zaś kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i pomór…

Za to tedy, nerwowo pomyślał Twardokęsek, za to Krupę kapłani oćwiczyć kazali, a ze świątyni precz wygnali za bluźnierstwo i przeciwko bogom wygrażanie. Bo toż i głupi wyznałby się, że ogień, nic to, jeno Kii Krindar Od Ognia, a wód spiętrzenie to Mel Mianet Od Fali. Żadnemu, ścierwo, bogowi nie przepuszcza, ani samej Zaraźnicy, co się u niej pod dachem chował, jakby zło w niego jakoweś wstąpiło. Et, zbierać się trza, pomyślał, wysupłując z sakiewki półgroszówkę, nie śpi licho, nie próżnuje. W taką noc, gdy wicher od Pomortu wieje, nie wiedzieć, co on przynieść może. Kto teraz dojdzie, jak ze Stworzycielami było? Za to dobrze wiadomo, że ani z kapłanami zadzierać nie warto, ani z bogów sobie nieprzyjaciół czynić.

Długo jeszcze miał potem wspominać, jak to sobie wszystko mądrze a przemyślnie u starego Stulichy obiecywał. Ani się spodziewał, że strażnicy świątynni, co widać na Krupę dobre baczenie mieli, zdążyli już osaczyć gniazdo herezji. Przyłożyli zbójcy w łeb na samym progu gospody i wraz ze wszystkimi, którzy się przysłuchiwali bezbożnym wygadywaniem, powlekli do świątyni. I tak się zaczęły kłopoty Twardokęska.

Więźniów trzymano pod niższą świątynią, w żelaznych klatkach wpuszczonych w kanały ściekowe. Strażnicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwić całymi dniami w kanale, rozmyślać i przyglądać się wielkim jaszczurom, od których roiło się w ściekowisku. Z tymi gadami to było tak: niegdyś pewien niefortunny kupiec sprowadził do Traganki cały ich statek. Ale kiedy nikt nie kwapił się kupować, a żyjątka były żarłoczne, wyrzucił je do najbliższego kanału. Jaszczury tak się wkrótce rozmnożyły, że w żaden sposób nie dało się ich wygubić. Ponieważ jednak były bardzo zajadłe na szczury, niegdyś najgorsze utrapienie Traganki, mieszczanie skwapliwie wyrzekli się kosztownych usług magików szczurołapów i pozostawili jaszczury w spokoju.

Zbójcę otoczyły trzy pokaźne, wygłodzone sztuki. I tak siedzieli sobie po przeciwnych stronach żelaznej kraty, trzy bestie i Twardokęsek, dzień za dniem gapiąc się na siebie bezsilnie.

Gdy więc pojawił się pierwszy strażnik, zbójca ochoczo wyśpiewał swoją historię. Począwszy od rozpadającej się sadyby w Górach Żmijowych, gdzie przyszedł na świat – co akurat nikogo nadmiernie nie zajęło, natomiast opowieść o swych późniejszych wyczynach na Przełęczy Zdechłej Krowy musiał powtarzać raz za razem. Skończyło się tym, że kapłani położyli łapę na jego kuferku, a samego Twardokęska, z rękami pomazanymi na czarno, jak zwyczaj każe czynić ze złodziejami, w oczekiwaniu na kaźń oprowadzono po placach Traganki.

Twardokęsek był rozżalony. Marzenie o spokojnej starości skończyło się tym, że on, Twardokęsek, postrach Gór Żmijowych, miał zostać poćwiartowany niczym pospolity rzezimieszek. I to bynajmniej nie z powodów, dla których za jego głowę wyznaczono nagrodę w Krainach Wewnętrznego Morza, lecz dlatego, że nie uiścił z rabunku stosownej daniny. Kapłani, ludzie skrupulatni i praworządni, odczytali mu rozwlekłą sentencję wyroku. Zbójca tyle zapamiętał, że najpierw mieli mu obciąć dłonie, jako że zagarnął nimi trybut należny Zaraźnicy, i ku przestrodze przyozdobić nimi Spiżową Bramę, dalej odjąć nogi, którymi pokalał świętą ziemię Traganki, i wrzucić je do Kanału, potem wyrwać język, którym złorzeczył bogini, i uszy, co się bluźnierstwu przysłuchiwały. Co dalej, nie pomniał. Liczył, że kat nie będzie w rzemiośle zbyt wprawny i przed czasem umorzy ofiarę.

Prawdę powiedziawszy, podczas lat spędzonych na Przełęczy Zdechłej Krowy nie raz i nie dwa przemknęło zbójcy przez głowę, że na ostatek zawiśnie na stryku. Spodziewał się jednak, że nastąpi to ze stosowną ceremonią, z werblistami, eskortą, obwieszczeniami na murach – słowem, że będzie umierał, jak przystoi zbójowi o jego pozycji i sławie. Tymczasem kapłani Zaraźnicy byli oschłymi, skąpymi biurokratami, a kaźń miała się odbyć na wewnętrznym dziedzińcu świątyni, podczas wieczornego bicia dzwonów, aby wrzaski skazańca nie zakłóciły obywatelom drzemki.

Dzień był upalny. Pot zalewał Twardokęskowi oczy, zaś strażnicy, dwaj spragnieni rozrywek prostacy, urządzili sobie zabawę, odpędzając go korbaczami od fontanny.

Stali u Spiżowej Bramy, przy głównym trakcie Traganki. Pstrokate budy kupieckich smatruzów tłoczyły się po obu stronach gościńca, przekupnie wrzaskliwie nagabywali wjeżdżających, naganiacze polecali najtańsze karczmy i najlepsze burdele, a neofici Fei Flisyon wychwalali boginię, nie tracąc nadziei na zwabienie nowych wyznawców. Twardokęsek miał być przykładem zgubnych skutków występku, ale lekceważył owo zadanie. W przeciwieństwie do złodzieja po drugiej stronie gościńca, który donośnie biadał nad swym losem, wzbudzając raczej powszechną wesołość niż współczucie.

Wreszcie strażnicy zajęli się butelką taniego porzeczkowego wina i grą w kości. Twardokęsek zaś wsunął się w głąb bramy tak daleko, jak pozwalał łańcuch, i usiłował ignorować splunięcia przechodniów.

Chyba przysnął na słońcu. Obudziło go lekkie pacnięcie w ramię i kilka słów wypowiedzianych z miękkim, cudzoziemskim zaśpiewem.

– Którędy do pałacu?

Pochylał się nad nim wojownik norhemne, odziany w nabijany żelazem skórzany kubrak, przyciężkawy na upalną wiosnę Wysp Szylkretowych, z gębą po barbarzyńsku osłoniętą czarną szmatą. Południowym zwyczajem, przy haftowanym srebrem pasie nosił dwa miecze. Kilka kroków z tyłu przystanął błękitny, czarnogrzywy skrzydłoń. Więcej Twardokęsek nie dostrzegł, przybysz miał słońce za plecami.

Zmrużył oczy. Wierzchowiec niecierpliwie tańczył w miejscu, potrząsał na wpół zwiniętymi skrzydliskami, a przechodnie odsuwali się z respektem. Wcześniej Twardokęsek raz tylko widział żywe skrzydłonie. Nie miał jeszcze ni sześciu lat, gdy norhemni, rabusie z południowych barbarzyńskich plemion, przedarli się do jego wioski. Wyrżnęli wówczas wszystkich, którzy nie mieli dość rozumu, by uciec w góry, i ruszyli dalej. Matka niosła go na plecach, a on patrzył w dół, gdzie nad pogorzeliskiem, które było kiedyś ich wioską, kołowały trzy błękitne skrzydlate wierzchowce.

Jeśli norhemni wolno po Szczeżupinach chadzają, to świat do reszty zszedł na psy, pomyślał ze złością Twardokęsek. I nagle w ociężałej od upału głowie błysnęła mu wredna myśl.

– Trakt was zawiedzie do samiuśkich pałacowych wrót – mruknął. – Tam dri deonema wołajcie. On wierzejami sprawuje.

Wojownik norhemne lekko skinął głową i odszedł.

– A co tak krokorasz, jako kokosz na gnieździe? – młodszy ze strażników oderwał się od flaszki i wymierzył Twardokęskowi potężnego kopniaka.

– O drogę do dri deonema pytał – burknął.

– Iście? – ucieszył się strażnik. – To i my spieszmy popatrzeć.

Tragańska biedota, wygłodzona i pozbawiona rozrywek, zawsze była gotowa pobiec do pałacu na wieść o nowej bijatyce, toteż wkrótce zebrał się znaczny tłumek gapiów. Następowali na pięty nieszczęsnemu norhemne, który z pewnością słyszał wrzawę podnieconych tubylców, ale ani razu nie obejrzał się za siebie.

Kiedy wszedł w kolumnadę, dla wszystkich stało się jasne, że jego los jest przesądzony. Starszy strażnik w przypływie dobrego humoru dał zbójcy pociągnąć z butelki. Wino było kwaśne i ciepłe.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 72 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название