Letni deszcz. Kielich

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Letni deszcz. Kielich, Brzezi?ska Anna-- . Жанр: Фэнтези. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Letni deszcz. Kielich
Название: Letni deszcz. Kielich
Автор: Brzezi?ska Anna
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 392
Читать онлайн

Letni deszcz. Kielich читать книгу онлайн

Letni deszcz. Kielich - читать бесплатно онлайн , автор Brzezi?ska Anna

To mia?a by? po prostu grabie? jego ?ycia, kt?ra raz na zawsze zapewni Twardok?skowi dostatni? staro?? na po?udniowych wyspach, z dala od intryg bog?w i szlacheckiej rebelii. Niestety, zb?jca zd??y? zasmakowa? w kompanii szlacheckich pan?w braci i szczerze podziela ich zami?owanie do bitki, wypitki i ob?apki. Znaj?c zajad?o?? i dum? swoich nowych kamrat?w, wie te? doskonale, ?e zechc? pom?ci? zniewag? i na wie?? o zrabowaniu skarbca kap?an?w w ?lad za z?odziejem pu?ci si? kilka setek szabel. Waha si? wi?c i kr?ci, a? nieoczekiwanie z pomoc? przychodzi mu knia?, kt?ry akurat postanowi? zbrojnie zdusi? powstanie. Kiedy szlachta szykuje si? do wielkiej bitwy, zb?jca cichaczem wyrusza po wyt?sknione bogactwo. Nie przeczuwa jednak, ?e Ko?larz tak?e odrzuci? wszelkie powinno?ci, pozwalaj?c, aby poch?on??a go kohorta martwych w?adc?w. Teraz powraca w rodzinne strony na czele nieludzkich wojownik?w, kt?rzy za nic maj? zaszczyty i bogactwo, a ?akn? jedynie zniszczenia i mordu. Powstrzyma? mo?e go tylko Szarka, kt?ra – sp?tana moc? cudownej wody ze ?r?d?a ?mij?w – wci?? ?ni na dalekiej P??nocy, usi?uj?c pozna? przyczyn? swego przybycia do Krain Wewn?trznego Morza.

Zapewne jednak nie jest ni? ratowanie z opa??w zb?jcy Twardok?ska…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

Zrobiła nieszczęśliwą minkę.

– Krzywdzisz mnie. A ja taką piękną zbroję obstalowałam, aby ci sprawić przyjemność. No, dość tych figlików. – Kpina znikła z jej twarzy, jak starta ścierką. – Nie możesz się stąd wymknąć ukradkiem i z podwiniętym ogonem. Tak nie uchodzi. Mieszczanie będą podejrzliwi.

Skrzywił się. Wiedział, że Złociszka ma rację, ale dziwnie mierziła go myśl, że wszyscy będą patrzyli na jego przeniewierstwo.

– Jeno po co mi to całe żelastwo? – burknął, wymierzając pogardliwego kopniaka w pancerz. – Wystarczy porządna kolczuga. Nigdym czegoś podobnego nie nosił.

– Ale nigdyś wcześniej nie był zbójeckim hetmanem. – Dziewczyna znacząco potrząsnęła przeszywanicą. – No, przywdziewaj. Pomogę ci.

Zbójca cofnął się o krok i obronnym gestem skrzyżował ramiona na piersiach. Nie chciał myśleć, co Cherchel powie, jak go zobaczy przebranego za szlacheckiego fircyka, na dodatek z białą kitą na hełmie.

– Będę jak błazen wyglądał.

– E tam. – Wzruszyła ramionami. – Zobaczysz, pasuje jak ulał. Jeszcze jesienią moja służąca miarę z ciebie zdjęła, jak spałeś. Z brzucha też. – Popukała znacząco palcem w wypukłość puklerza.

Nie zamierzał rozprawiać ze Złociszką o wszystkich przyjaznych niewiastach, które odwiedzał w Książęcych Wiergach. Bez dalszych więc swarów włożył przeszywanicę. Była mocno dopasowana, ale nie uwierała.

Dziewczyna tymczasem mamrotała do siebie, zaciskając sprzączki i rzemienie pancerza.

– Co? – nie wytrzymał w końcu.

– Przytyłeś – stwierdziła i odsunęła się kilka kroków do tyłu, aby podziwiać swoje dzieło. – Za dużo wina i dobrego jadła. Trudno. W pochodzie schudniesz.

Puścił zniewagę mimo uszu.

– Czy to naprawdę potrzebne?

– Nie marudź! – ofuknęła go. – Jestem kupiecką córką i mam zwyczaj chronić swoje inwestycje. A ty jesteś moją inwestycją, zbójco, więc nie pozwolę ci się na próżno narażać. Pamiętaj o tym i następnym razem nie pchaj się do bitwy. Srodze mnie rozczarujesz, jak się pozwolisz zabić. Teraz karwasze!

– Nie będę mógł się ruszyć – zaprotestował odruchowo.

– I dobrze – skwitowała krótko. – Inni się będą ruszali za ciebie, to jeden z przywilejów bycia hetmanem. Bylebyś nie był zbyt ciężki i na konia sam wylazł. Bo nie uchodzi, żeby cię mieli na siodło podsadzać.

Nieoczekiwanie rozsierdziła go myśl, że smarkula uważa go za zgrzybiałego dziadka.

– Powściągnijże wreszcie ten jęzor!

– Ależ próbuję. – Dziewczyna uśmiechnęła się zdawkowo, lecz zaraz jej głos złagodniał. – Będzie mi się cniło bez ciebie, zbójco. – Zawiesiła mu na szyi ryngraf, ozdobiony wizerunkiem Kwietnej Panny. – Niech cię bogini ochroni.

– Kiedy ja w nią nie wierzę!

– Ja też nie. – Złociszka wzruszyła ramionami. – Ale twoi ludzie wierzą. Co ci szkodzi? Niechaj się cieszą, żeś jest prawy bohater ze znakiem bogini na piersi.

Zbójca z zakłopotaniem obracał w palcach kawałek blachy. Pamiętał, że podobny z nabożną czcią pokazywano mu w dworzyszczu krewniaków Pleskoty. Na ciemnej twarzy bogini była szrama od cięcia – ponoć cudownym sposobem obroniła jednego z przodków szlachcica przed skalmierskim mieczem.

Zrobiło mu się dziwnie markotnie.

– To świętokradztwo.

Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdumieniem.

– Nie większe niż zrabowanie rdestnickiego skarbczyka, a może szlachcie oczy zmydlić i co do waszych intencji ją zmylić – odparła powoli, jakby tłumaczyła dziecku. – Bądźże rozsądny, zbójco. – Nim zdążył zaprotestować, nasadziła mu hełm na głowę. – Pięknie! – Westchnęła, przyciskając dłonie do piersi. – Chyba się rozpłaczę.

Twardokęsek łypnął ku niej podejrzliwie, oczekując nowego szyderstwa, ale w tej samej chwili ktoś zaszurał pod drzwiami. Co prędzej zdjął pocieszny szyszak i schował go za plecami. Pleskota wpadł do izby i rozpromienił się na widok przywódcy.

– Prędko gotowiście! – rzekł z uznaniem. – Takem się lękał, czy was młoda żonka nie zatrzyma.

– Nigdy bym mu w zaszczytnej potrzebie na przeszkodzie nie stała – odezwała się niewinnie dziewczyna. – Nie, kiedy ojczyzna w potrzebie.

Zbójca uznał, że trzeba skończyć to żałosne przedstawienie, zanim nieznośna dziewucha powie coś zupełnie niewybaczalnego.

– Ludzie gotowi?

Pleskota poskrobał się po głowie.

– Przecie jeszcze w nocy Nieradzica posłaliście, że z brzaskiem chcecie w drogę ruszać. Osobliwa rzecz, bo rychło potem drugi pachołek przyleciał z tą samą wieścią. Jakbyście nie dowierzali, że zrazu usłuchamy – dodał z urazą.

Twardokęsek dojrzał w twarzy Złociszki zmieszanie. Opanowała się szybko. Musiała w tym maczać palce, pomyślał z rozdrażnieniem. Nie zamierzał jednak swarzyć się z nią przy Pleskocie.

– A Nieradzic gdzie? – zapytał z lekka.

– Przodem na Rogobodziec ruszył – odparł spokojnie szlachcic. – Jak rozkazaliście.

Twardokęsek odwrócił się gwałtownie ku dziewczynie. Uczyniła krótki, przeczący gest dłonią. Nie wiedzieć czemu, uwierzył jej od razu.

– Dziwiłem się po trochu – ciągnął nieskonfundowany Pleskota – bo w środku nocy chłopak przygnał. W wielkim był pośpiechu. Nawet dzbanek wina, co je wam miał do komnaty zanieść, wciąż w garści ściskał. Ale nie zatrzymywalim, bo gadał, że z waszego rozkazania na koń siada. Przecie znam was dobrze i wiem, że nie chcielibyście dla chłopaka krzywdy…

Zbójca poczuł, jak drobne włoski na karku podnoszą mu się z przerażenia.

– Więc powiadacie, że wino dla nas przyniósł?

– A juści – potwierdził pogodnie szlachcic. – Strasznie się napierał, żebyśmy mu pozwolili. Jeszcze się chłopy śmiali, że chce się gołowąs pod drzwiami zaczaić i z przeproszeniem pani dobrodziejki – pokłonił się nisko przed Złociszką – z żonką waszą młodą was w łożnicy podglądać.

Dziewczyna pobladła i przysunęła się do zbójcy. Pleskota wodził po nich nieco zadziwionym spojrzeniem.

– Ale to być nie może, panienko – rzekł wreszcie uspokajająco – bo Nieradzic jest bardzo porządny dzieciak. Jakby nawet z trafunku coś nieprzystojnego pod waszą komnatą usłyszał, zaraz by precz uciekł. Na pewno, panienko.

* * *

Zmierzchało. Księżniczka z westchnieniem zawiązała supeł i odgryzła nitkę. Przyjrzała się krytycznie robótce. Ściegi były krzywe, jak zwykle. Czasami potrzebowała jednak pracy, która zajmie jej palce i odwróci myśli od przeklętych znaków bogów, ukrytych w jej komnacie na wieży uścieskich alchemiczek.

Z dziedzińca wciąż dobiegały pokrzykiwania rozgorączkowanych służebnych. Ostatnie chorągwie wyjechały dwa dni temu, lecz w cytadeli wciąż wrzało jak w mrowisku. Wężymord miał ruszyć jutro i poprowadzić zbrojnych do wielkiej bitwy. Przeważna część wojska była już na południu. Wszystko miało się rozstrzygnąć bardzo szybko, zanim Koźlarz znów pojawi się w Żalnikach.

– Wrócę, kiedy mnie wezwiesz – powiedział jej wczoraj Wężymord, kiedy po pożegnalnej uczcie leżeli obok siebie w ciemnej komnacie. – Ale teraz muszę jechać. Nie chcę wykrwawiać kraju na darmo. Nie chcę tego przedłużać.

Nie odpowiedziała – bo co mogła odpowiedzieć? Wewnętrzne Morze przyniosło jej żmijową harfę, lecz żadne ślady na wodzie nie zdradzały losu Szarki i Koźlarza. Nie wiedziała też, co się stało z Sorgo. Ale potrzebowała go bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.

Przeraziła ją ta myśl.

W tej samej chwili w górze przetoczył się grom i niebo nad Cieśninami Wieprzy pociemniało.

– Pani. – Czerwieniecka niewolnica szarpnęła księżniczkę za suknię. – Idzie letnia burza. Schrońcie się w komnacie.

– Nie. – Księżniczka potrząsnęła głową. – Zostanę tutaj. Deszcz mnie nie roztopi, a chcę popatrzeć na morze.

– W takim razie – na skraju tarasu stanął Wężymord – uczyń mi ten zaszczyt, pani, i chodź ze mną na przechadzkę po brzegu.

Morze było spokojne, tylko deszcz tętnił jednostajnie po skałkach. Księżniczka odrzuciła kaptur i wystawiła twarz. Ciepłe krople spływały jej po policzkach jak łzy. Kiedy je otarła, w grafitowej mgle ponad Cieśninami Wieprzy zobaczyła jasny błysk. Błyskawica, pomyślała z początku. Potem jednak palce Wężymorda zacisnęły się na jej nadgarstku i zrozumiała, jak bardzo się pomyliła.

Jasny kształt przybliżał się ku nim po niebie, aż mogła odróżnić konia, który wydawał się uczyniony z lodu i mgły. Galopował, jakby istniała niewidzialna ścieżka, przygotowana specjalnie dla jego kopyt. Ale nie było nic, prócz nieba i wody. I deszczu pomiędzy nimi, który stawał się chłodniejszy z każdym końskim skokiem. Księżniczka chciała się cofnąć, choć wiedziała przecież, że przed tym jeźdźcem nie zdąży uciec i nie schroni się przed nim w cytadeli, ponieważ kamienne mury nie będą żadną osłoną.

– Zostań – wyszeptał Wężymord, przyciągając jej dłoń do piersi.

Usłuchała. Nie mogła go przecież zostawić samego.

Jeździec osadził konia na brzegu. Drobne odłamki skały prysnęły jej w twarz. Kiedy odważyła się podnieść głowę i spojrzeć na przybysza, zobaczyła, że przewyższał o dwie głowy Wężymorda, choć ten doprawdy nie był niskim mężczyzną. Przesunęła wzrokiem po pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek i szłomie, który połyskiwał jak lód na górskim strumieniu. Oczy łzawiły jej od blasku i nie mogła przyjrzeć się dokładnie twarzy. Znała jednak imię jeźdźca. Powtarzano je na całej Północy. Org Ondrelssen od Lodu. Białobrody. Opiekun wojowników. Pan widmowej kohorty. Władca wichrowych sevri. I żmijów, kiedy jeszcze latali po zimowym niebie. Zanim wymordował ich mężczyzna, który stał teraz u jej boku i był jej mężem.

Org Ondrelssen zeskoczył z siodła. Spostrzegła, że trzyma miecz w ramionach, ostrożnie, jakby niósł dziecko. Sorgo. Koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów.

Nagle zabrakło jej tchu.

A potem bóg przykląkł przed nią na mokrych skałach i w wyciągniętych rękach podał jej miecz. Tego nie było w żadnej pieśni, legendzie ni baśni. Przedksiężycowi nie pochylali głowy przed śmiertelnikami.

– Przyjmij go, pani – powiedział.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название