-->

Boso, Ale W Ostrogach

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу Boso, Ale W Ostrogach, Grzesiuk Stanislaw-- . Жанр: Биографии и мемуары. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
Boso, Ale W Ostrogach
Название: Boso, Ale W Ostrogach
Автор: Grzesiuk Stanislaw
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 176
Читать онлайн

Boso, Ale W Ostrogach читать книгу онлайн

Boso, Ale W Ostrogach - читать бесплатно онлайн , автор Grzesiuk Stanislaw

Mia? ledwie dwadzie?cia dwa lata, gdy w 1940 roku trafi? do obozu. Przesiedzia? tam pi?? lat. By? dzieckiem warszawskiej ulicy, cwaniakiem, od najm?odszych lat zahartowanym w b?jkach, obdarzonym du?ym sprytem i humorem. By? twardy, postanowi?, ?e si? nie da – i uda?o mu si?. Prze?y?, cho? wr?ci? z gru?lic? i zmar? na ni? w 1963 roku.

Obozowe prze?ycia opisa? w ksi??ce Pi?? lat kacetu i od razu sta? si? s?awny. Wszyscy orzekli, ?e to wielki samorodny talent. Mia? w?wczas lat czterdzie?ci. Wysoki, mocno zbudowany, lekko pochylony do przodu, jakby szykowa? si? do skoku, z zadziornym spojrzeniem – po prostu kozak. Tam, „na dole", na Czerniakowie -jak sam m?wi? – tylko kozaki si? liczy?y. Zarabia? piosenkami warszawskiej ulicy, sta? si? modny, ludzie ch?tnie go s?uchali.

W 1959 roku napisa? ksi??k? o latach swego dzieci?stwa i m?odo?ci BOSO, ALE W OSTROGACH. „Wiesz, jaki jestem – m?wi? o sobie -boso, ale w ostrogach". Przywo?a? w niej ?wiat przedwojennej Warszawy, ukaza? histori? obyczaju z przedmie?cia, namalowa? barwne postaci swojej grandy, w kt?rej „kapowa? nie wolno, skar?y? nie wolno, odegra? si? wolno". „Grzesiuk lubi popisywa? si? krzep?- pisa? Wojciech ?ukrowski – prostuje si? wewn?trznie, mog?c komu? da? po ?bie, sam te? bierze ci?gi, ale nie skomli, tylko idzie w k?t liza? rany i poprzysi?ga? wyr?wnanie rachunku. Jest w nim jaka? romantyczna szlachetno??. Nie odgrywa si? za swoje niepowodzenia na s?abszych, przestrzega zasad walki. Czytaj?c niekt?re karty, ma si? ochot? go u?ciska?, klepn?? po przyjacielsku, doda? otuchy: Nie daj si?, trzymaj si? twardo". I trzyma si?!

BOSO, ALE W OSTROGACH mia?o ju? kilkana?cie wyda? i wci?? zdobywa czytelnik?w.

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

Перейти на страницу:

– Poszedł do kolegów, gdzieś na ulicę Janowską. Niech pani tu czeka na niego, bo powiedział, że o godzinie dziesiątej wróci. Ja się urywam, bo policja pewno po mnie przyszła.

Poszedłem ulicami Nabielaka, Belwederską, Chełmską, Górską i od drugiej strony wszedłem w ulicę Tatrzańską. Przed bramą i na rogu Nabielaka stali nie znani mi osobnicy. Tajniaki. Ale oni mnie też nie znają. Szedłem spokojnie chodnikiem, skręciłem w bramę domu pod numerem 3 i wszedłem do kolegi Mietka „Pchełki”, którego mieszkanie było na parterze, a okno wychodziło na ulicę, naprzeciwko domu pod numerem 8. Przez okno dokładnie widziałem bramę swojego domu, chodnik i część jezdni aż do ulicy Nabielaka. Przyglądałem się, jak policjanci kolejno prowadzili naszych chłopaków do komisariatu. Każdy z nich był przykuty kajdankami do eskortującego go policjanta. Wyjrzałem przez okno i – co to? Zobaczyłem trzech Niemców w mundurach. Pierwszy szedł bez karabinu, a za nim dwóch z karabinami na plecach. Weszli do naszej bramy. „Pewnie też po mnie – pomyślałem. – Ale dlaczego Niemcy?”

W tym momencie przypomniałem sobie groźby Baśki. Nic innego, tylko ona musiała mnie sprzedać Niemcom. Teraz to już i tak nie miało większego znaczenia. Jak złapią, to klops. Po dziesięciu minutach Niemcy poszli. Po chwili wyjrzałem znowu przez okno i zdrętwiałem. Od strony ulicy Nabielaka szedł wolnym, spacerowym krokiem Zdzisiek. Miał zaledwie kilka kroków do bramy. Nie przeczuwał niebezpieczeństwa i lazł prosto w pułapkę. Nie mogłem go ostrzec w żaden sposób, bo już po chwili wszedł do bramy. Matka nie przypilnowała. Powiedziałem przecież babie, żeby na Zdziśka czekała!

Po pięciu minutach już policjant prowadził Zdziśka w kajdankach. Gdy przechodzili naprzeciwko okna, przez które wyglądałem, odskoczyłem i szybko nałożyłem na siebie palto.

– Dokąd idziesz? – zapytał Mietek. – Teraz nie wychodź. Niebezpiecznie.

– Zdziśka muszę odbić – powiedziałem desperacko. – On miał spluwę w kieszeni, to dostanie w czapę.

Mietek, jego rodzice i siostra zagrodzili mi drogę do drzwi.

– Jego nie uratujesz, a sam możesz wpaść – tłumaczyli mi.

– Mam spluwę, zastawię „glinę”, zabiorę mu spluwę, a jak nie puści Zdziśka, to mu w łeb wykopcę.

– Nie da rady – orzekli wszyscy stanowczo.

Zrezygnowany, usiadłem na krześle i już mnie nic nie interesowało.

Gdy policjanci zniknęli za rogiem Nabielaka, siostra Mietka poszła do naszego domu, żeby dowiedzieć się, jak tam było. Okazało się, że policja i Niemcy przyszli do mnie i że zabierali każdego młodego chłopaka, którego spotkali na schodach.

Po południu kręciłem się po dzielnicy, żeby od chłopaków dowiedzieć się czegoś więcej. Policjantów się nie bałem, bo mnie nie znali i nie mieli żadnej mojej fotografii, a poza tym chodziłem trzymając rękę w kieszeni, a w ręku odbezpieczony pistolet. Mnie nie wygarną tak łatwo jak tamtych pijanych w nocy.

Szedłem ulicą Chełmską, gdy zauważyłem po drugiej stronie ulicy swojego sąsiada idącego naprzeciw mnie. „Ten mnie przecież zna – pomyślałem. – Ciekaw jestem, czy będzie mnie chciał zatrzymać”. Gdy zrównaliśmy się, spojrzeliśmy na siebie i sąsiad zasalutował. Odkłoniłem się unosząc czapkę lewą ręką.

– Moment – powiedział policjant przechodząc na moją stronę. Stanąłem plecami pod murem i czekam, nie spuszczając z niego oka.

Jeden jego ruch w kierunku pistoletu i będę strzelał. Gdy był już blisko, powiedziałem spokojnie:

– Niech pan bliżej nie podchodzi. Niebezpiecznie. Ja nie Tadek.

– Wiem – odpowiedział policjant – i wcale nie mam tego zamiaru. -

A ściszając głos powiedział: – Niech pan jak najszybciej ucieka z Warszawy. Tylko niech pan nie wyjeżdża z żadnego dworca, bo tam pana szukają.

– Dziękuję – odpowiedziałem z uśmiechem i rozstaliśmy się. To znaczy, on poszedł, a ja czekałem, aż policjant odejdzie na znaczną odległość.

Po południu wypuścili tych chłopaków, których wyłapali rano do konfrontacji. Zatrzymali tylko Zdziśka, Tadka, Czarnego i Witka. Tej nocy spałem u kolegi na Mokotowie. Wieczorem sprowadził on dwóch kolegów z naszego domu i wtedy dowiedziałem się szczegółów całej sprawy.

Okazało się, że w nocy z piątku na sobotę Tadek, Czarny i Heniek poszli ulżyć troszkę jednemu „fokstrotowi”. Zaraz na początku okupacji zajął on jakieś wysokie stanowisko, nosił na rękawie opaskę ze swastyką i szybko dał się poznać jako polakożerca i drań. Niemca i jego żonę po sterroryzowaniu pistoletem powiązali sznurami i zabrali wszystko, co nie było ciężkie i miało dużą wartość. W warsztacie Czarnego rzeczywiście zdarzył się wypadek z pistoletem, jak to opowiadał Heniek. Heniek był mądrzejszy, więc natychmiast znikł z Warszawy (wyjechał do rodziny na wieś), a ci popili się, łazili w nocy z pistoletem, tym samym, z którym robili „robotę”, i w dodatku dali się zabrać do komisariatu, jak barany do rzeźni. Witek nic nie wiedział o „robocie” i wpadł tylko przy okazji. W komisariacie zrobiono konfrontację. Niemiec bez wahania wskazał na Czarnego i Tadka. – A trzeci był wysoki – powiedział. Bo ci dwaj byli małego wzrostu. Jak wysoki, to kto? Ja – sprawa jasna. Tym bardziej że gdy chłopaki dostali w nocy lanie, to któryś sypnął, że pistolet jest mój. Dlatego rano policja wpadła do mnie. W dodatku w komisariacie stwierdzili, że z tego pistoletu strzelano w nocy z czwartku na piątek.

– Ale po co przyszli do mnie Niemcy? – zastanawiałem się głośno. Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Co teraz robić? Zdecydowałem, że trzeba wiać z Warszawy. A co dalej? Zobaczymy.

W poniedziałek od rana chodziłem po mieście. Nie chciałem siedzieć w żadnym mieszkaniu z obawy, że mogą mnie szukać u kolegów i znajomych. W wędrówce tej zalazłem na Kercelak. Tu spotkałem Mańka „Patefona” handlującego ciuchami!

– Co ty tu robisz? ~ zapytał szeptem. – Dlaczego jeszcze siedzisz w Warszawie? Urywaj się, i to szybko. Przecież tu codziennie robią obławy. Jak obstawią samochodami wyloty ulic, to siedzisz jak w worku.

– No to co? Dokumenty przy sobie mam, a draka była wczoraj, więc dzisiaj jeszcze nie muszą mnie wszyscy szukać – odpowiedziałem z humorem, chociaż jego uwaga trafiła mi do przekonania.

– Dokumenty masz w porządku, przy sobie, ale spluwę na pewno też masz?

– Mam.

– No widzisz, wariacie. Urywaj się. Już! Daj łapę, buzi i niech ci się szczęści. Nie daj się złapać.

Obiad zjadłem w restauracji, a po południu byłem już na ulicy Grochowskiej. Pomny przestrogi sąsiada, nie wyjeżdżałem z dworca, lecz wskoczyłem w biegu do kolejki dojazdowej, tak zwanej ciuchci, pojechałem do Otwocka i tu dopiero miałem zamiar zabrać się na pociąg idący do Chełma. Wiedziałem, że pociąg z Warszawy przyjedzie zapełniony do granic możliwości – ale jakoś tam będzie.

Wreszcie przyjechał. Na peronie w Otwocku tłum ludzi. Otworzyłem drzwi kilku przedziałów. Wszędzie ścisk. Pociąg już rusza. Skoczyłem na bufory, a za mną jakiś facet. Pierwszy mój odruch: kopnąć go i zwalić między wagony. Byłem czujny i nerwy miałem bez przerwy w napięciu. W każdym człowieku, który mi się przyglądał, podejrzewałem tajniaka. W prawej ręce, której nie wyjmowałem z kieszeni, trzymałem odbezpieczony pistolet. Ale nie kopnąłem. Przytrzymałem się tylko lewą ręką żelaznego pręta, czegoś w rodzaju klamry, a prawą przez kieszeń mierzyłem z pistoletu w faceta.

Pierwszą rzeczą, którą zrobił mój wspólnik od buforu, to posłanie koncertowej wiązanki pod adresem Niemców i wojny. Styl wiązanki, forma i akcent, z jakim została powiedziana, upewniły mnie, że to nie „pies”. Na buforach dojechaliśmy do Garwolina. Na każdej stacji próbowaliśmy dostać się do wagonu, ale nic z tego nie wyszło. Noc, mróz jak cholera, a my na buforach.

– Dalej na buforach nie jadę – powiedziałem, gdy pociąg zbliżał się do Garwolina. – Już jestem drętwy. Jeszcze pół godziny takiej jazdy i wpadnę między wagony. Wie pan co? – zwróciłem się do współpasażera. – Jak pociąg będzie stawał, ryjemy się na chama do takiego przedziału, z którego wysiądzie chociaż jedna osoba.

Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название