Krucjata Bournea
Krucjata Bournea читать книгу онлайн
Jest to drugi tom powesci o agencie Jasonie Bournie. "Miedzynarodowy spisek oplata siecia intrygi caly swiat. Jej macki siegaja z Hongkongu do Waszyngtonu i Pekinu. Wplatany wbrew swojej woli w zagadkowa i bezwzgledna gre superagent Jason Bourne znow musi walczyc i zabijac. W miare jak zrywa kolejne zaslony falszu, przekonuje sie, ze stawka jest zycie ukochanej kobiety i utrzymanie niepewnej rownowagi miedzy mocarstwami…"
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Nie czytam po chińsku. Przepraszam. Pójdę sobie. Tylko każ mu, żeby mnie puścił. – Nagle poczuła, jak ciało młodzieńca przywiera do jej pleców. – Przestań! – wrzasnęła, słysząc cichy śmiech i czując gorący oddech na szyi.
– Czy pani czeka na łódź z kryminalistami z Republiki Ludowej? Czy daje sygnały ludziom na wodzie? – Wyższy Chińczyk podniósł obie ręce do bluzki Marie, chwytając palcami górne guziki. – - Może ukrywa radiostację, urządzenie sygnałowe? Naszym obowiązkiem jest badanie takich spraw. Policja tego od nas oczekuje.
– Idź do jasnej cholery, zabierz łapy! – Marie zaczęła się wyrywać z całej siły, kopiąc na oślep. Stojący z tyłu chłopak pociągnął ją do tyłu przewracając na plecy, wyższy zaś chwycił ją za nogi i próbował je rozewrzeć wciskając własne. Nie mogła się poruszyć;
leżała wyciągnięta na ukos na kamienistej plaży, mocno przytrzymywana. Pierwszy Chińczyk zerwał z niej bluzkę i stanik i zaczął obiema rękami ściskać jej piersi. Marie wrzasnęła, zaczęła się szarpać i nadal wrzeszczała, aż dostała po twarzy, a dwa palce wbito jej w gardło, tłumiąc krzyk do odgłosu zdławionego kaszlu. Znów ten sam koszmar co w Zurychu: gwałt i śmierć na Guisan Quai.
Zaciągnęli ją w gęstą trawę; chłopak znajdujący się z tyłu zatkał jej usta dłonią, a zaraz potem całym ramieniem, pozbawiając Marie powietrza i uniemożliwiając jej krzyk w chwili, gdy szarpnął nią do przodu. Rzucono ją na ziemię; jeden z napastników położył się gołym brzuchem na jej twarzy, podczas gdy drugi zaczął ściągać jej spodnie i wpychać rękę między nogi. To był Zurych, i tylko zamiast walki w chłodnej ciemności Szwajcarii, wokół był wilgotny upał Wschodu;
zamiast Limmat, inna rzeka, znacznie szersza, znacznie bardziej opustoszała, a zamiast jednego zwierzęcia, dwa. Czuła na sobie ciało wysokiego Chińczyka, próbującego gwałtownie w nią wejść, rozwścieczonego, że nie jest w stanie tego zrobić, bo rzucała się tak, że atak się nie udawał. Nagle chłopak leżący na jej twarzy sięgnął pod spodnie do swej pachwiny; ten ruch sprawił jej chwilową ulgę, a Marie zupełnie oszalała! Zatopiła zęby w ciele nad sobą, aż trysnęła krew; w ustach poczuła mdły smak ludzkiego mięsa.
Rozległy się wrzaski, uwolniono jej ręce. Gdy młody Azjata potoczył się ściskając za brzuch, Marie kopnęła miażdżąc kolanem obnażony organ męski powyżej swej talii, a potem zaczęła orać paznokciami przerażoną, spoconą twarz wyższego chłopaka i sama podniosła wrzask; krzyczała, wrzeszczała i wzywała pomocy jak jeszcze nigdy w życiu. Trzymając się za jądra, rozwścieczony chłopak rzucił się na nią, ale już nie z zamiarem gwałtu, lecz uciszenia jej. Marie dusiła się, pociemniało jej w oczach, a wówczas usłyszała w oddali inne głosy i wiedziała, że musi ostatnim krzykiem wezwać pomoc. Z desperackim wysiłkiem wbiła paznokcie w wykrzywioną twarz nad sobą, na moment uwalniając usta.
– Tutaj! Tu na dole! Tutaj!
Nagle wkoło niej zaroiło się od ciał, usłyszała odgłosy ciosów, kopniaków i wściekłe wrzaski, ale całe to szaleństwo nie było skierowane przeciw niej. A potem zaczęła zapadać się w ciemność, myśląc nie tylko o sobie. Dawidzie! Dawidzie, na litość boską, gdzie jesteś? Żyj, mój najdroższy! Nie pozwól, aby znowu odebrali ci rozum. Przede wszystkim na to im nie pozwól! Mnie także chcą go odebrać, ale ja na to nie pozwolę! Dlaczego oni to robią? Mój Boże, dlaczego?
Ocknęła się na leżance w pokoiku bez okien. Młoda Chinka, prawie dziewczynka, ocierała jej czoło chłodnym, perfumowanym materiałem.
– Gdzie…? – wyszeptała Marie. – Gdzie jesteśmy? Gdzie ja jestem?
Dziewczyna uśmiechnęła się słodko i wzruszyła ramionami, wskazując głową człowieka siedzącego po drugiej stronie leżanki. Był to Chińczyk po trzydziestce, jak oceniła Marie, w tropikalnym ubraniu i białej guayaberze zamiast koszuli.
– Pozwoli pani, że się przedstawię – powiedział dobrą angielszczyzną, choć z obcym akcentem. – Nazywam się Jitai, i jestem z filii banku Hang Chów w Tuen Mun. Znajduje się pani w pakamerze fabryki tekstylnej, należącej do przyjaciela i klienta, pana Changa. Przyniesiono panią tutaj i zadzwoniono po mnie. Została pani napadnięta przez dwóch chuliganów z Didi Jingcha, co można przetłumaczyć jako Młodzieżowa Policja Pomocnicza. Jest to jeden z naszych stworzonych w najlepszej wierze programów socjalnych, który ma wiele dobrych stron, ale od czasu do czasu zdarzają się też, jak wy. Amerykanie, mawiacie, zgniłe jabłka.
– Czemu pan sądzi, że jestem Amerykanką?
– Po pani wymowie. Gdy była pani nieprzytomna, mówiła pani o człowieku o imieniu Dawid. Bez wątpienia drogim przyjacielu. Chce pani go odnaleźć.
– Co jeszcze mówiłam?
– Właściwie nic więcej. Pani wypowiedzi nie były logiczne.
– Nie znam nikogo o imieniu Dawid – oświadczyła zdecydowanie Marie. – Nie tak blisko. Musiało to być bredzenie, w którym przypominają się rzeczy z dzieciństwa.
– To bez znaczenia. Istotne jest pani dobro. To, co się wydarzyło, napełnia nas smutkiem i wstydem.
– Gdzie są ci dwaj chuligani, te sukinsyny?
– Zostali schwytani i będą ukarani.
– Mam nadzieję, że posiedzą dziesięć lat w więzieniu. Chińczyk zmarszczył brwi.
– Aby to spowodować, trzeba by zgłosić się na policję, wnieść oficjalnie skargę, złożyć zeznania. Cała masa formalności prawnych. Marie patrzyła na bankowca.
– Oczywiście jeśli pani sobie życzy, pójdę z panią na policję i będę służył jako tłumacz, ale byliśmy zdania, że najpierw należy wysłuchać, jakie są pani życzenia w tym względzie. Tyle pani przeszła… i jest pani sama w Tuen Mun, z przyczyn znanych tylko pani.
– Nie, panie Jitai – odrzekła spokojnie Marie. – Nie chciałabym wnosić skargi. Czuję się dobrze, a zemsta nie jest dla mnie sprawą najważniejszą.
– Ona należy do nas, madame.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Pani napastnicy zaniosą nasz wstyd do swych łożnic małżeńskich, gdzie ich dokonania nie będą odpowiadały oczekiwaniom.
– Rozumiem. Oni są młodzi…
– Dziś rano dowiedzieliśmy się, że nie jest to ich pierwsze przestępstwo. To szumowiny, powinni dostać nauczkę.
– Dziś rano? O, mój Boże, która godzina? Od jak dawna tu jestem?
Bankowiec spojrzał na zegarek.
– Blisko godzinę.
– Muszę się dostać z powrotem do mieszkania, i to natychmiast. To ważne.
– Panie pragną naprawić pani odzież. Są doskonałymi krawcowymi i nie zabierze im to dużo czasu. Były jednak przekonane, że nie powinna pani obudzić się bez ubrania.
– Nie mam czasu. Muszę już wracać. O, Chryste! Nie wiem, gdzie to jest i nie znam adresu!
– My wiemy, co to za budynek, madame. Wysoka, przystojna, samotna biała kobieta w Tuen Mun zwraca uwagę. Wieści się rozchodzą. Zawieziemy tam panią natychmiast. – Bankowiec odwrócił się i szybko powiedział coś po chińsku w stronę na wpół otwartych drzwi. Marie usiadła. Nagle zauważyła, że do środka zagląda cały tłum ludzi. Wstała na nogi – bolące nogi – i przez chwilę próbowała odzyskać równowagę, przytrzymując swą podartą bluzkę.
Drzwi otworzyły się na oścież i weszły dwie stare kobiety, niosąc jedwabne ubrania o żywych kolorach. Jedno z nich było czymś w rodzaju kimona. Kiedy delikatnie włożono je Marie przez głowę, okazało się krótką sukienką, przykrywającą jej poszarpaną bluzkę i znaczną część wybrudzonych, zielonych spodni. Drugim była długa, szeroka szarfa, którą kobiety równie delikatnym ruchem owinęły wokół jej talii i zawiązały. Mimo zdenerwowania Marie zauważyła, że obie części garderoby były w najlepszym gatunku.
– Proszę, madame – powiedział bankowiec, dotykając jej łokcia. – Będę pani towarzyszył.
Wyszli na halę fabryczną. Marie uśmiechała się i pozdrawiała skinieniem głowy kłaniający się jej tłum Chinek i Chińczyków z oczami przepełnionymi smutkiem.
Po powrocie do mieszkania Marie zdjęła przepiękną szarfę oraz kimono i położyła się na łóżku, usiłując na próżno coś z tego wszystkiego zrozumieć. Ukryła twarz w poduszce, próbując wymazać z pamięci okropne poranne wydarzenia, ale ich ohyda sprawiała, że nie potrafiła o nich zapomnieć. Cała oblała się potem, a im mocniej zaciskała powieki, tym przeraźliwsze widziała obrazy, na które nakładały się przerażające wspomnienia z Guisan Quai w Zurychu, gdzie mężczyzna zwany Jasonem Bourne'em ocalił jej życie.
Zdusiła krzyk w gardle i wyskoczyła z łóżka. Przez chwilę stała drżąca, a potem poszła do maleńkiej kuchenki i odkręciła kran. Podstawiła szklankę, ale strumyk wody był cienki i słaby. Czekała, aż szklanka się napełni, błądząc myślami gdzie indziej.
Bywają czasy, gdy ludzie muszą powstrzymywać się od myślenia -
Bóg tylko wie, że sam robię to częściej, niż powinien w miarę szanowany psychiatra… Uginamy się pod naciskiem wydarzeń… musimy najpierw pozbierać się do kupy. Morris Panov, przyjaciel Jasona Bourne'a.
Marie zakręciła kran, napiła się letniej wody i wróciła do ciasnego pokoju. Mogła tam robić tylko trzy rzeczy: spać, siedzieć lub chodzić. Stanęła w drzwiach i rozejrzała się, wreszcie zrozumiawszy, co w jej schronieniu wydało się tak dziwaczne. To była cela, nie mniej prawdziwa, niż gdyby stanowiła część jakiegoś więzienia na odludziu. Co gorsza, była to autentyczna pojedynka. Znów znajdowała się w izolacji, sama z własnymi myślami, własnym przerażeniem. Podeszła do okna, tak jakby to zrobił więzień, i wyjrzała na zewnątrz. To, co zobaczyła, stanowiło jedynie przedłużenie jej celi: nie wolno jej było wyjść na tłoczną ulicę, którą widziała w dole. Nie znała tego świata, a on jej nie chciał. Niezależnie od plugawego koszmaru porannych wydarzeń na wybrzeżu, była tu intruzem, który nic nie rozumiał ani nie mógł być rozumiany. Była sama, a ta samotność doprowadzała ją do szaleństwa.
Marie tępym wzrokiem patrzyła na ulicę. Ulica! Tam była ona! Catherine! Stała koło szarego samochodu w towarzystwie mężczyzny;
oboje mieli głowy zwrócone w kierunku trzech innych mężczyzn znajdujących się dziesięć metrów za nimi, przy drugim aucie. Cała piątka rzucała się w oczy, bo nie było na ulicy innych podobnych do nich ludzi. Byli to biali w morzu Azjatów, obcy w obcym miejscu. Wyglądali na wyraźnie podnieconych, czymś zaniepokojonych i ciągle kiwali głowami rozglądając się dokoła, szczególnie zaś spoglądając na drugą stronę ulicy. Na ten dom. Głowami? Włosy! Trzech mężczyzn miało je krótko przycięte… po wojskowemu… żołnierze. Amerykańska piechota morska!
