W slusznej sprawie
W slusznej sprawie читать книгу онлайн
Miami. Znany reporter Matthew Cowart dostaje list z wi?zienia stanowego. Robert Fergusson czeka w celi ?mierci na wykonanie wyroku, twierdzi jednak, ?e nie pope?ni? morderstwa, za kt?re zosta? skazany. Cowart postanawia zaj?? si? t? spraw?. Nie przypuszcza, ?e jego sensacyjny reporta? uruchomi pot??ny mechanizm mistyfikacji i zbrodni…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
Rozdział siedemnasty
Samolot zaczynał wyraźnie schodzić do lądowania, chowając się na chwilę w cienkiej zasłonie chmur, spoza której wyłoniło się zbliżające się coraz bardziej lotnisko. Miasto wyglądało z tej wysokości jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwą ręką po kolorowym dywanie. Słabe, wczesnowiosenne słońce oświetlało grupkę biurowców. Patrząc przez okno, niemalże czuła wilgotny chłód pierwszych dni kwietnia i zatęskniła nagle za nieustępliwym gorącem Florida Keys. Następnie odsunęła od siebie wszystkie myśli, oprócz jednej: jak się zachować względem Fergusona.
Ostrożnie, zdecydowała. Grać z nim jak z silną rybą złapaną na cienką żyłkę; zbyt gwałtowny ruch, czy też zbyt wielki nacisk zerwie żyłkę i tyle go będziesz widziała. Zresztą masz tylko do dyspozycji wyjątkowo cienką nić. Przecież nic właściwie nie wiązało Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprócz obecności jednego dziennikarza. Żadnych świadków, odcisków palców czy próbek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo małej dziewczynki, mające wyraźne podłoże seksualne, niewiele miało wspólnego z rzezią dwójki staruszków. A jeśli wierzyć Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie był nawet winny pierwszej części tego równania.
Samolot ciął przestrzeń równym łukiem, odsłaniając szeroką wstęgę autostrady New Jersey Turnpike, zdążającej wężowymi skrętami z północy na południe. Ogarnęło ją nagłe przygnębienie. Wyrzucała sobie, że bez zastanowienia wyruszyła w pogoń za potwierdzeniem własnej, dzikiej hipotezy. Była nawet taka chwila, w której chciała złapać pierwszy powrotny samolot na Florydę, by stanąć grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawało się takie jasne, gdy była jeszcze w hallu „Journala”. Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawało się szydzić z przepełniającej ją nagle niepewności.
Zastanawiała się, czy Ferguson nauczył się czegoś za pierwszym razem. Jego obraz, który miała w głowie, podkolorowany jeszcze słowami Cowarta, przedstawiał inteligentnego, wykształconego człowieka, w niczym nie przypominającego przeciętnego więźnia. Niedobrze, pomyślała. Jednym z kontrowersyjnych truizmów, o których wiedział każdy policjant, był fakt, że niekoniecznie trudniej jest podstawić nogę komuś, kogo podejrzewają wszyscy. Czasami nawet łatwiej. Jak uważała jednak, w przypadku Fergusona było inaczej. Ale… przypomniała sobie pewną chwilę sprzed sześciu lat. Była wtedy na łodzi rybackiej ojczyma. Wypłynęli przed wieczorem, korzystając z siły odpływu, przelewającego się między filarami niezliczonych mostów łączących wysepki Keys. Klient miał właśnie na wędce wielkiego nitkopłetwa, dobrze ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ryba dwukrotnie wyskoczyła z wody, wstrząsając skrzelami, szarpiąc i skręcając się na wszystkie strony, następnie zwaliła się w dół, srebrzysty, śliski kształt, gładko przecinający ciemniejącą toń. Płynęła z prądem, wykorzystując opór wody w walce z naprężoną liną. Klient radził sobie dzielnie, z zacięciem, stękając czasem z wysiłku, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygiętymi w łuk, walcząc z witalnością ryby już prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawała przeć naprzód, odwijając coraz więcej żyłki z kołowrotka, kierując się w stronę filarów mostu.
Mądra ryba, pomyślała. Mocna ryba. Wiedziała, że jeżeli uda jej się tam dopłynąć, może zerwać linę o kant słupa. Musiała tylko otrzeć napiętą, pojedynczo skręcaną żyłkę o filar. Ryba znała już smak haczyka. Wiedziała, co to ból, znała siłę liny ciągnącej ją bezlitośnie na powierzchnię. Znajomość rzeczy wzmocniła ją. W jej walce nie było paniki. Tylko stała, inteligentna dzikość, dążąca uparcie w stronę mostu – i ratunku.
To, co zrobiła, wydawało się szaleństwem. Skoczyła w stronę mężczyzny, w sekundzie znajdując się przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowała kołowrotek. Następnie wrzasnęła:- „Przerzuć ją! Przerzucaj!” Mężczyzna spojrzał dziko. Wtedy, nie zastanawiając się, co robi, chwyciła oburącz kij jego wędki, wyrwała mu go i wyrzuciła za burtę. Wędzisko zostawiało za sobą małą bruzdę, oddalając się coraz bardziej w oszałamiającym pędzie.
– Co, u diabła… – zaczął mężczyzna z nie ukrywaną złością, po to by za chwilę przerwać, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrócił łódkę w kanale i przepłynął pędem pod mostem, prawie ocierając się o filar. Za chwilę mogła podziwiać cień ojczyma na mostku, przebijającego wzrokiem zapadającą ciemność, wreszcie bez słowa wskazującego jakiś kształt na wodzie. Spojrzeli w tamtą stronę i dostrzegli wędkę, z korkiem podskakującym na powierzchni. Gdy podpłynęli bliżej, pochyliła się i wyciągnęła wędkę, jednocześnie zwalniając blokadę kołowrotka.
– Teraz – powiedziała do rybaka – doprowadź go.
Mężczyzna ściągnął wędkę, uśmiechając się szeroko, gdy poczuł ciężar na drugim końcu linki. Nadal zahaczony nitkopłetw wystrzelił nagle nad wodę. Szok i zaskoczenie, spowodowane nagłym i już niespodziewanym bólem wbijającego się ponownie haczyka, zmusiły go do jeszcze jednego, wspaniałego zrywu. Przepłynął jak strzała w powietrzu, rozpryskując czarne strumienie wody. Wiedziała jednak, że to ostatni wysiłek ryby; nerwowe drgnięcia wspaniałego tułowia zwiastowały rychłą porażkę. Jeszcze dziesięć minut i mieli nitkopłetwa tuż przy prawej burcie. Wyciągnęła go ostrożnie z wody. Po niezliczonych błyskach aparatów fotograficznych oddano rybę wodom kanału. Andrea wychyliła się przez burtę, delikatnym masażem przywracając ją do życia, trzymając w obu dłoniach imponujących rozmiarów cielsko. Zanim jednak zwróciła jej wolność, złapała jedną z połyskujących łusek wielkości srebrnej półdolarówki i oderwała ją. Włożyła łuskę do kieszeni koszuli, patrząc, jak ogromny kształt oddala się powoli, przecinając ogonem ciepłą wodę. Mądra ryba. Mocna ryba. Ale ja byłam mądrzejsza i to mnie wzmocniło. Przywołała raz jeszcze obraz Fergusona. Już raz złapany, pomyślała. Samolot zabuczał i podskoczył, zatrzymując się. Zabrała swoje rzeczy i skierowała się w stronę wyjścia.
Kapitan z komendy policji w Newark przydzielił Andrei Shaeffer dwóch umundurowanych policjantów, którzy mieli jej towarzyszyć do mieszkania Fergusona. Po krótkim przedstawieniu się i kilku zdawkowych zdaniach powieźli ją przez miasto pod adres, który podała.
Patrzyła w milczeniu na ulice, przywodzące na myśl przedsionek piekła. Mijane domy nie różniły się niczym; przybrudzona cegła i beton, upstrzone gęsto sadzą i beznadziejnością. Nawet słońce, przedostające się między domami, wydawało się szare. Po obu stronach trwała nie kończąca się procesja małych firm, sklepów z używaną odzieżą, barów z tanim winem, lombardów, sklepów z gospodarstwem domowym i wystaw z meblami do wynajęcia, a wszystkie przyklejone do zaśmieconego chodnika, jakby ostatkiem sił walczące, by nie spaść na ulicę. W każdym oknie widniały grube czarne kraty – konieczność codzienności w mieście. Na każdym rogu wyrastała inna grupka rozleniwionych mężczyzn, nastoletnich członków gangów, krzykliwych prostytutek. Nawet bary szybkiej obsługi, mimo zobowiązującej do porządku i czystości znanej nazwy, wydawały się zszarzałe i podniszczone, odbiegając zdecydowanie od ich śródmiejskich odpowiedników. Miasto wyglądało jak stary bokser, uczestniczący resztką sił w kolejnej rundzie jednej ze swych ostatnich walk, chwiejący się, lecz nadal trzymający się na nogach, gdyż wiek, głupota, czy wreszcie upór nie pozwalają mu upaść.
– Mówiła pani, że ten koleś się uczy? Nie ma mowy. Nie tutaj – stwierdził autorytatywnie jeden z policjantów, małomówny Murzyn z siwizną na skroniach.
– Tak mi powiedział jego adwokat – odparła.
– Tutaj jest tylko jedna szkoła. Uczą tam, jak zostać panienką, alfonsem, jak sprzedawać narkotyki i ćpać. Nie wiem, jak można by nazwać tę szkołę.
– No, nie przesadzaj – wtrącił się młodszy, blondyn z opadającymi na usta wąsami – nie jest to tak do końca prawda. Mieszka tu sporo całkiem porządnych ludzi.