To?samo?? Bournea
To?samo?? Bournea читать книгу онлайн
M??czyzna, kt?ry wypad? podczas sztormu za burt? ma?ego trawlera, nie pami?ta ?adnych fakt?w ze swojego ?ycia. Pewne okoliczno?ci sugeruj?, ?e nie by? on zwyczajnym cz?owiekiem – zbyt wiele os?b interesuje si? jego poczynaniami, zbyt wielu najemnych morderc?w usi?uje go zlikwidowa?. Sprawno??, z jak? sobie z nimi radzi, jednoznacznie wskazuje na specjalne przygotowanie, jakie przeszd?. Jego przeznaczeniem jest walka o prze?ycie i wyja?nienie tajemnic przesz?o?ci…
"To?samo?? Bourne'a" nale?y do najlepszych powie?ci Roberta Ludluma, pisarza przewy?szaj?cego popularno?ci? wszystkich znanych polskiemu czytelnikowi pisarzy gatunku sensacyjnego. Niekt?rzy twierdz?, ?e jest to jego najlepsze dzie?o, czego po?rednim dowodem kontynuacja w postaci nast?pnych dw?ch tom?w oraz doskona?y film i serial z Richardem Chamberlainem, ciesz?cy si? ogromnym powodzeniem na ca?ym ?wiecie.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Co masz na myśli? O co ci chodzi? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Bo dotyczy twojej fizys, twojej zewnętrznej skorupy, że tak powiem. Nie byłem pewien, jak to zniesiesz. Nawet teraz nie jestem tego pewien.
Człowiek bez imienia oparł się o krzesło. Jego czarne brwi tuż pod czupryną ciemnobrązowych włosów zeszły się w oznace irytacji.
– Nie potrzebuję teraz opinii lekarza – powiedział. – Mów, jestem gotowy, słucham. O co chodzi?
– Zacznijmy może od twojej głowy. Wygląda całkiem, całkiem, do przyjęcia. Zwłaszcza twarz.
– Twarz?
– Urodziłeś się z inną twarzą.
– Jak to?
– Chirurgia plastyczna. Silne szkło powiększające zawsze wykryje ślady. Zmienili cię, stary.
– Zmienili?
– Masz wydatny podbródek. Śmiem twierdzić, że kiedyś była na nim zmarszczka. Została usunięta. Kość policzkowa, na górze – policzki też masz wydatne; najpewniej wpływ krwi słowiańskiej sprzed pokoleń. Więc na policzku też są mikroskopijne ślady blizny chirurgicznej. Będę strzelał – tu usunięto ci jakieś znamię, pieprzyk. Nos masz angielski. Dawniej musiał być większy niż teraz; został delikatnie wymodelowany. Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Rozumiesz, o czym mówię?
– Nie.
– Jesteś w miarę atrakcyjnym mężczyzną, ale twoja twarz wyróżnia się bardziej swoim rodzajem niż jakąś specyficzną cechą.
– Rodzajem…?
– Tak. Jesteś prototypem białego Anglosasa. Takiego, jakiego można codziennie zobaczyć na lepszych boiskach do krykieta, na kortach tenisowych, czy w barze „Mirabel”. Twarze tych ludzi są prawie nie do rozróżnienia, prawda? Wszystko na swoim miejscu, zęby proste, uszy przylegające płasko do głowy – nic nie zakłóca harmonii, każdy element współgra z innymi, a całość jest jak gdyby rozmiękczona.
– Jak to rozmiękczona?
– No, może „zepsuta” byłoby lepszym słowem. Twarz człowieka bardzo pewnego siebie, nawet aroganckiego, takiego, co to zawsze postawi na swoim.
– Chyba ciągle nie jestem pewien, co chcesz powiedzieć.
– Dobra, inaczej. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz. Zgoda, odnajdziesz ślady odbarwienia, poznasz coś niecoś po ich łamliwości, po rodzaju farby. Zacznij nosić okulary i zapuść wąsy, to staniesz się innym człowiekiem. Dałbym ci trzydzieści pięć, trzydzieści dziewięć lat, ale równie dobrze możesz być pięć lat starszy albo młodszy. – Washburn urwał, obserwując reakcje pacjenta i jakby wahał się, czy kontynuować wyjaśnienia. – Mówiąc o okularach… Pamiętasz nasze testy sprzed tygodnia? Te ćwiczenia?
– Oczywiście.
– Masz absolutnie normalny wzrok. Nie potrzebujesz okularów.
– Przecież ich nie noszę.
– W takim razie skąd ślady długotrwałego używania szkieł kontaktowych na siatkówkach i powiekach?
– Nie wiem. To nie ma sensu.
– Mogę zasugerować wyjaśnienie do przyjęcia?
– Chętnie posłucham.
– A jak ci się nie spodoba? – Washburn wrócił do okna i spojrzał nieobecnym wzrokiem na ulicę. – Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmieniać kolor oczu. Niektóre rodzaje oczu z kolei poddają się temu procesowi bardziej niż inne. Są to zwykle oczy szare albo z lekko niebieskawym odcieniem. Kolor twoich oczu to coś pośredniego między tymi barwami: raz są stalowoszare, w innym świetle niebieskie. Natura ci tutaj pomogła, bo zmiana nie była ani możliwa, ani konieczna.
– Konieczna do czego?
– Do zmiany wyglądu. Rzekłbym, do celów profesjonalnych. Wizy, paszporty, prawa jazdy – możesz je zmieniać do woli. Włosy: brązowe, blond, kasztanowe. Oczy: – oczu nie sfałszujesz – zielone, szare, niebieskie? I wszystko mieści się w tym jednym charakterystycznym rodzaju, gdzie twarze wydają się zamazane dzięki swojej powtarzalności.
Pacjent Washburna oparł się o krzesło, naprężył ramiona i wstrzymując oddech, wstał.
– A może idziesz w domysłach za daleko? Może cię ponosi?
– Są ślady, znaki. To są dowody.
– Dowody interpretowane przez ciebie z dużą dawką cynizmu. A załóżmy, że miałem jakiś wypadek. Pocerowali mnie i sprawę zabiegów chirurgicznych mamy z głowy, tak?
– Nie, to inny typ operacji. Farbowanie włosów, usuwanie znamion i pieprzyków nie należy do procesu rekonwalescencji.
– Skąd możesz wiedzieć?! – odparował ze złością mężczyzna. – Są różne wypadki, różne sposoby leczenia. Nie było ciebie przy tym i niczego nie możesz stwierdzić ze stuprocentową pewnością.
– Dobrze! Wściekaj się na mnie! Powinieneś się na mnie wściekać po dwakroć częściej, i kiedy się wściekasz, myśl. Kim byłeś? Kim jesteś?
– Handlowcem… Biznesmenem zatrudnionym w jakiejś międzynarodowej firmie specjalizującej się w handlu z krajami Dalekiego Wschodu. Na przykład to. Albo nauczycielem… języków obcych na jakimś uniwersytecie. Też możliwe.
– Dobra. Więc wybieraj: to albo to. Już!
– Nie… Nie mogę! – Oczy mężczyzny bez nazwiska mówiły, że znalazł się na krawędzi bezsilności.
– Bo sam w to nie wierzysz. Pokręcił głową.
– Nie. A ty?
– Ja też nie – odparł Washburn. – Mam ku temu określony powód. Zawody, które wymieniłeś, charakteryzują się raczej siedzącym trybem życia, a ty masz ciało człowieka nawykłego do fizycznego wysiłku. Nie, nie, nie wytrenowanego sportowca, nic z tych rzeczy, nie jesteś, jak mówią, atletą. Ale mięśnie masz sprężyste, ręce i ramiona silne, wyrobione. W innych okolicznościach powiedziałbym, że z ciebie robotnik przywykły do noszenia dużych ciężarów albo rybak o ciele ukształtowanym całodzienną harówką przy sieciach. Jednak zakres twojej wiedzy, śmiem powiedzieć, intelekt, wyklucza to wszystko.
– Dlaczego wciąż mam wrażenie, że do czegoś zmierzasz? Do czegoś innego…
– Dlatego, że pracowaliśmy razem przez kilka tygodni, pracowaliśmy wspólnie i pod stresem. Odkrywasz zasady gry.
– Więc mam rację?
– Tak. Musiałem sprawdzić, jak przyjmiesz to, co ci przed chwilą powiedziałem. O operacjach plastycznych, o włosach, szkłach kontaktowych.
– Zdałem egzamin?
– Z irytującym opanowaniem. Już pora. Nie ma sensu dłużej tego odkładać, i szczerze mówiąc, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Chodź ze mną. – Washburn ruszył przodem do drzwi w tylnej ścianie pokoju, które wiodły do gabinetu zabiegowego. Wewnątrz poszedł w róg pokoju i zabrał stamtąd przestarzały rzutnik; oprawa grubego, okrągłego obiektywu była zardzewiała i popękana. – Przywieźli mi go wraz z dostawą z Marsylii – rzekł, ustawiając aparat na małym biurku; wetknął wtyczkę do gniazdka. – Trudno to nazwać sprzętem doskonałym, ale spełnia swoje zadanie. Zasłoń okna, dobrze?
Mężczyzna, który stracił pamięć, podszedł do okna i spuścił żaluzje; w gabinecie ściemniało. Washburn pstryknął przełącznikiem i na białej ścianie ukazał się jasny kwadrat. Potem wsunął za obiektyw maleńki skrawek celuloidowej taśmy.
Kwadrat na ścianie wypełnił się nagle powiększonymi literami.
GEMEINSCHAFT BANK
BAHNHOFSTRASSE. ZURICH.
ZERO-SIEDEM-SIEDEMNAŚCIE-DWANAŚCIE-ZERO-
CZTERNAŚCIE-DWADZIEŚCIA SZEŚĆ-ZERO
– Co to jest? – zapytał pacjent.
– Przypatrz się temu. Przestudiuj. Myśl.
– Chyba numer jakiegoś rachunku bankowego.
– Właśnie. Firmowy nadruk na górze – nazwa i adres – to bank. Liczby napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będzie jak nazwisko dopiero wówczas, gdy zostaną napisane własnoręcznie przez właściciela rachunku. Rutynowe postępowanie.
– Skąd to masz?
– Od ciebie. Z ciebie. To maleńki negatyw wielkości, powiedziałbym, połowy szerokości trzydziestopięciomilimetrowego filmu. Był wszczepiony – chirurgicznie – tuż pod skórę nad twoim prawym biodrem. Liczby napisane są twoim własnym charakterem pisma; to twój podpis. Możesz nim otworzyć skarbiec w Zurychu.
2
Wybrali imię Jean-Pierre. Imię, które nie mogło nikogo ani zaskoczyć, ani obrazić – było tak samo pospolite jak każde inne w Port Noir.
Nadeszły też książki z Marsylii, sześć książek różnej wielkości i różnej grubości; cztery po angielsku, dwie po francusku. Zawierały teksty medyczne dotyczące obrażeń głowy i urazów poniesionych przez umysł. Widniały tam przekroje mózgu z setkami terminów medycznych; należało je przyswoić i zrozumieć. Płat potyliczny i płat skroniowy, kora i włóknista tkanka ciała modzelowatego, układ limbiczny, a w szczególności hipokamp i ciała suteczkowate, które wraz ze sklepieniem były nieodzowne dla funkcjonowania pamięci i procesów przypominania. Uszkodzone, powodowały amnezję.
Były tam również psychologiczne analizy stresu prowadzącego do psychozy reaktywnej lub afazji psychogennej, które mogły też skończyć się częściową albo całkowitą utratą pamięci. Amnezja.
Amnezja.
– Nie ma żadnych reguł – powiedział ciemnowłosy mężczyzna, przecierając oczy; lampa na stoliku dawała kiepskie światło. – Jak w geometrycznej układance – wszystkie kombinacje są możliwe. Urazy fizyczne, urazy psychiczne albo trochę tego, trochę tamtego. Skutki trwałe lub czasowe, całościowe albo częściowe. Żadnych reguł.
– Tak jest – odezwał się Washburn z drugiego końca pokoju; siedział na krześle i sączył whisky. – Ale myślę, że powoli dochodzimy do tego, co się wydarzyło. To znaczy, do tego, co sądzę, że się wydarzyło.
– Mianowicie? – spytał uprzejmie pacjent.
– Przed chwilą sam wszystko wydedukowałeś: „trochę tego, trochę tamtego”. Zmieniłbym jednak słowo „trochę” na „dużo”, jeszcze lepiej na „silny”. Silny wstrząs.
– Silny wstrząs?
– Tak, silny wstrząs całego organizmu, wstrząs fizyczny i psychiczny. Ciało i dusza – dwa pasma życia, dwie splecione ze sobą nicie bodźców.
– Ile ty dzisiaj wypiłeś?
– Mniej, niż myślisz. Nieważne. – Washburn wziął gruby plik ściśniętych klamrą notatek. – Oto historia twojego życia. Twojego nowego życia, pisana od dnia, kiedy się tutaj znalazłeś. Streśćmy ją. Rany fizyczne mówią, że sytuacja, w jakiej powstały, była silnie stresująca, psychicznie stresująca. Dalej. Spędziłeś przynajmniej dziewięć godzin w wodzie, co wywołało psychozę reaktywną, która z kolei utrwaliła urazy psychiczne. Ciemność, gwałtowny ruch, płuca chwytające minimum powietrza – to czynniki psychozogenne. Wszystko, co ją poprzedzało, co poprzedzało psychozę reaktywną, musiało zostać wymazane tak, żebyś mógł sobie jakoś poradzić z samym sobą, żebyś mógł przetrwać. Nadążasz za mną?