W slusznej sprawie
W slusznej sprawie читать книгу онлайн
Miami. Znany reporter Matthew Cowart dostaje list z wi?zienia stanowego. Robert Fergusson czeka w celi ?mierci na wykonanie wyroku, twierdzi jednak, ?e nie pope?ni? morderstwa, za kt?re zosta? skazany. Cowart postanawia zaj?? si? t? spraw?. Nie przypuszcza, ?e jego sensacyjny reporta? uruchomi pot??ny mechanizm mistyfikacji i zbrodni…
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
– Wie pan, co się stanie, jak napiszę, że uderzył Fergusona?
– Wiem, co panu się wydaje, że się stanie.
– Będzie powtórnie sądzony.
– Może. Sądzę, że to możliwe.
– Zachowuje się pan jak ktoś, kto coś wie i nie chce powiedzieć.
– Nie, panie Cowart, zachowuję się jak ktoś, kto zna cały ten system.
– Według tego systemu nie wolno siłą wyciągać zeznań od podejrzanego.
– Czy to właśnie zrobiliśmy? Wydaje mi się, że powiedziałem panu jedynie, że Wilcox raz czy dwa klepnął Fergusona w twarz. Klepnął. Otwartą dłonią. To niewiele więcej niż sposób przywrócenia mu uwagi. Czy wydaje się panu, że uzyskanie od mordercy przyznania się do winy to jakaś herbatka u cioci, przez cały czas przyjemna i zgodna z zasadami? Chryste. A poza tym przyznał się dopiero niemal dobę później. Jak ma się tutaj powód do rezultatu?
– Ferguson twierdzi co innego.
– Pewnie twierdzi, że przez cały czas znęcaliśmy się nad nim.
– Tak.
– Że nie miał co jeść. Że nie miał co pić. Że nie pozwoliliśmy mu spać. Nieprzerwane fizyczne znęcanie się połączone z pozbawieniem praw i zastraszeniem. Stare sposoby, które odnosiły niezły skutek. Stosowano je w epoce kamienia łupanego. Tak twierdzi?
– Mniej więcej. Pan temu zaprzecza?
Tanny Brown uśmiechnął się i skinął głową.
– Oczywiście. Było zupełnie inaczej. Gdyby tak się działo, wydostalibyśmy z tego milczącego skurwysyna znacznie lepszą spowiedź. Dowiedzielibyśmy się, jak zwabił Joanie do samochodu, gdzie ukrył swoje ubranie i kawałek dywanika, i całą resztę tego gówna, której nie chciał nam wyjawić.
Cowarta znowu ogarnęły wątpliwości. To, co mówił policjant, było prawdą.
Brown przerwał i zastanawiał się. Następnie dodał:
– Proszę bardzo, to się przyda do pańskiego artykułu, prawda? Oficjalne zaprzeczenie.
– Tak.
– Ale nie powstrzyma to pana przed jego napisaniem?
– Nie.
– No cóż. Wydaje mi się, że znacznie wygodniej dla pana jest wierzyć jemu.
– Tego nie powiedziałem.
– Nie? A dlaczego jego wersja jest bardziej wiarygodna niż to, co ja panu powiedziałem?
– Nie czynię takich osądów.
– O, jasne, że nie. – Brown gwałtownie odwrócił się na swoim fotelu i popatrzył gniewnie na Cowarta. – To typowa wymówka reporterska, prawda? Gadka pod tytułem „Zamieszczam wszystkie wersje i pozwalam zdecydować czytelnikom, komu mają wierzyć…”, tak?
Cowart, zdenerwowany, przytaknął.
Detektyw również skinął głową i odwrócił wzrok do okna.
Cowart, prowadząc samochód po szosie, zagłębił się w ciszy. Zauważył, jak minął skrzyżowanie opisane przez Blaira Sullivana. Przyglądał się poboczu w poszukiwaniu grupy wierzb.
– Czego pan szuka? – spytał Brown.
– Wierzb i drenu, który przebiega pod szosą.
Detektyw zmarszczył brwi i przez chwilę nie odpowiadał.
– Jeszcze kawałek. Niech pan zwolni, pokażę panu.
Wskazał przed siebie i Matthew Cowart ujrzał drzewa i kawałek terenu, gdzie można było się zatrzymać. Zaparkował samochód i wysiadł.
– W porządku – powiedział detektyw. – Znaleźliśmy wierzby. Teraz czego szukamy?
– Nie jestem pewien.
– Panie Cowart, może gdyby mógł pan nieco wybiegać myślami w przyszłość…
– Pod drenem. Kazał mi szukać pod drenem.
– Kto kazał panu szukać pod drenem i czego?
Reporter potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Najpierw popatrzmy.
Detektyw skrzywił się, ale ruszył za nim.
Matthew Cowart poszedł na skraj drogi i przyglądał się krawędzi ołowiano-szarej, zardzewiałej rury, która wystawała pomiędzy krzakami, kamieniami i mchem. Otaczała ją ogromna ilość śmieci: puszki po piwie, plastikowe butelki po napojach, wyblakłe papiery, stary brudnobiały trampek i cuchnący, na wpół zjedzony pojemnik po smażonym kurczaku. Z końcówki metalowego cylindra ciekła strużka czarnej, zabrudzonej wody. Zawahał się, po czym zszedł na dół pośród kolczastych zarośli. Chaszcze czepiały się jego ubrania, a pod stopami czuł miękką od wilgoci ziemię. Detektyw szedł bez wahania za nim, natychmiast drąc i błocąc mundur. Nie zwracał na to uwagi.
– Niech mi pan powie, to zawsze tak wygląda, czy…
– Nie. Jak mocno pada, całe to miejsce napełnia się cuchnącym bagnem i błotem. Mija dzień lub dwa, zanim znowu wyschnie. Tak w kółko.
Cowart włożył rękawiczki.
– Niech pan potrzyma latarkę – powiedział.
Reporter przyklęknął ostrożnie i zaczął usuwać kamienie i ziemię, podczas gdy detektyw obok niego świecił latarką pod skrajem drenu.
– Panie Cowart, wie pan, co pan robi?
Nie odpowiedział, tylko nadal wybierał nieczystości i rzucał je za siebie.
– Może gdyby mi pan powiedział…
Zauważył coś w promieniu latarki. Zaczął kopać szybciej. Detektyw spostrzegł, że coś zauważył, i próbował zajrzeć pod krawędź, żeby zobaczyć co to takiego. Matthew Cowart zdrapał trochę liści i błota. Zobaczył rękojeść i chwycił ją. Pociągnął mocno. Przez chwilę czuł opór, jakby ziemia nie miała ochoty poddać się bez walki, aż w końcu udało mu się wyciągnąć. Wstał gwałtownie, odwracając się do detektywa i wyciągając rękę.
Wypełniło go dzikie, satysfakcjonujące podniecenie.
– Jakiś nóż – powiedział powoli.
Detektyw wpatrywał się w przedmiot.
– Pewnie jakieś narzędzie zbrodni.
Dziesięciocentymetrowe ostrze i rękojeść noża były pokryte rdzą i ziemią, czarne od starości, i Cowart przestraszył się, że broń rozleci mu się w dłoni.
Tanny Brown spojrzał ostro na Matthew Cowarta, wyciągnął z kieszeni czystą chusteczkę i wziął nóż za końcówkę, owijając go delikatnie.
– Ja to wezmę – rzekł zdecydowanie.
Umieścił nóż w kieszeni munduru.
– Za wiele z niego nie zostało – powiedział powoli z rozczarowaniem. – Sprawdzimy go w laboratorium, ale nie liczyłbym na zbyt wiele. – Popatrzył na dren, a potem w niebo. – Niech się pan odsunie – ciągnął cicho. – Proszę niczego więcej nie dotykać. Może być tu coś wartościowego dla śledztwa i nie życzę sobie więcej zacierania śladów. – Obdarzył Cowarta długim, srogim spojrzeniem. – Jeśli to miejsce ma coś wspólnego ze zbrodnią, to chcę je należycie zabezpieczyć.
– Wie pan, z czym ono ma coś wspólnego – odparł Cowart.
Brown odsunął się i potrząsnął głową.
– Ty sukinsynu – rzekł cicho, odwracając się gwałtownie i wdrapując z powrotem po pochyłości do samochodu dziennikarza. Przez chwilę stał na szosie, z zaciśniętymi pięściami, skupioną twarzą. Nagle, z szybkością, która zdawała się ciąć na strzępy spokojny poranek, kopnął w otwarte drzwi samochodu. Odgłos uderzenia o metal zabrzmiał echem pośród upału i światła słonecznego, zanikając powoli jak daleki wystrzał.
Cowart siedział sam w biurze policjanta i czekał. Patrzył przez okno, jak na miasteczko spływa noc; nagły atak ciemności, która wydawała się wysączać z mrocznych kątów i spod cienia drzew, opanowując świat. Zimowa szybkość, w której nie było nic z powolnie zanikającego dnia.
Cały dzień spędził nad rowem. Obserwował, jak zespół techników kryminalistyki dokładnie badał dren w poszukiwaniu innych materiałów dowodowych. Widział, jak spakowali w torebki i opatrzyli metkami wszystkie pozostałe śmieci, próbki gruntu i jakieś nierozpoznawalne strzępy. Wiedział, że nic nie znajdą, ale cierpliwie przeczekał poszukiwania.
Późnym popołudniem wraz z Tannym Brownem pojechał z powrotem na posterunek policji, gdzie detektyw umieścił go w biurze, żeby poczekał na laboratoryjną ekspertyzę noża. Między dwoma mężczyznami panowało milczenie.
Cowart odwrócił się do ściany gabinetu i przyglądał oprawionej w ramki fotografii detektywa i jego rodziny, stojących przed pobielanym kościołem. Zona i dwie córki; jedna z warkoczami, aparatem ortodontycznym i beztroską, która przebijała nawet przez surowość niedzielnej sukienki; druga, nastoletni podlotek o gładkiej skórze w mocno wykrochmalonej białej bluzce. Detektyw i jego żona uśmiechali się spokojnie do obiektywu, starając się wyglądać naturalnie.