-->

W slusznej sprawie

На нашем литературном портале можно бесплатно читать книгу W slusznej sprawie, Katzenbach John-- . Жанр: Триллеры. Онлайн библиотека дает возможность прочитать весь текст и даже без регистрации и СМС подтверждения на нашем литературном портале bazaknig.info.
W slusznej sprawie
Название: W slusznej sprawie
Автор: Katzenbach John
Дата добавления: 16 январь 2020
Количество просмотров: 250
Читать онлайн

W slusznej sprawie читать книгу онлайн

W slusznej sprawie - читать бесплатно онлайн , автор Katzenbach John

Miami. Znany reporter Matthew Cowart dostaje list z wi?zienia stanowego. Robert Fergusson czeka w celi ?mierci na wykonanie wyroku, twierdzi jednak, ?e nie pope?ni? morderstwa, za kt?re zosta? skazany. Cowart postanawia zaj?? si? t? spraw?. Nie przypuszcza, ?e jego sensacyjny reporta? uruchomi pot??ny mechanizm mistyfikacji i zbrodni…

Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 137 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:

– Czy jest jakiś problem?

Mężczyzna wybuchnął krótkim, gorzkim śmiechem.

– To chyba zależy od punktu widzenia. Nic, czego nie można by się spodziewać przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej głębokości bagnie, dwóch rozhisteryzowanych żon, wściekłego właściciela szkoły pilotażu i dwóch strażników parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadł w samym środku rezerwatu ptaków.

– Cóż, z przyjemnością zaczekam…

Detektyw przerwał:

– Myślę, że będzie rozsądniej, jeśli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono ciało Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, które, mam nadzieję, pomogą panu w napisaniu pańskiego artykułu. Zanim skończycie, ja już będę mógł stąd wyjechać i będziemy mogli swobodnie porozmawiać o Robercie Earlu Fergusonie i popełnionej przez niego zbrodni.

Cowart wsłuchiwał się w ten szybki, stanowczy głos. Porucznik mówił jak człowiek, który potrafi zamienić poradę w rozkaz jedynie dzięki obniżeniu tonu głosu.

– Tak będzie dobrze. – Cowart oddał słuchawkę z powrotem detektywowi Wilcoxowi, który przez chwilę słuchał i odpowiedział:

– Jesteś pewien, że go oczekują? Nie chciałbym… – Po czym zaczął kiwać głową ze zrozumieniem, jakby rozmówca go widział. Odłożył słuchawkę.

– W porządku – powiedział. – Czas na wielką wycieczkę. Ma pan w hotelu jakieś buty z cholewami i dżinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie.

Cowart przytaknął i podążył za niskim detektywem, który kołysał się, idąc wzdłuż korytarza, jakby rozpierał go jakiś szelmowski entuzjazm.

Jechali w ostrym porannym słońcu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkręcił okno i wpuścił do środka powiew ciepłego powietrza. Nucił sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpół śpiewał jakieś płaczliwe teksty: „Mamy nie wychowują swoich dzieci, żeby wyrosły na detektywów do spraw zabójstw…” i szczerzył zęby do Cowarta. Dziennikarz przyglądał się krajobrazowi i czuł niepokój. Oczekiwał od detektywa gniewu, wybuchu wrogości i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechał. Jego obecność mogła oznaczać dla nich jedynie kłopoty – szczególnie jeśliby napisał, że torturowali Fergusona, żeby uzyskać przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucił.

– Niech no mi pan powie – spytał w końcu Wilcox, prowadząc samochód wzdłuż zacienionej ulicy – co pan sądzi o Bobbym Earlu? Był pan w Starkę, zgadza się?

– Opowiedział mi ciekawą historię.

– W to nie wątpię. Ale co pan na jego temat sądzi?

– Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. – Cowart wiedział, że to było kłamstwo, nie był tylko pewien w jakim stopniu.

– Ja go rozgryzłem po pierwszych pięciu sekundach. Jak tylko go zobaczyłem.

– On też tak twierdzi.

Detektyw zaśmiał się krótkim śmiechem.

– Oczywiście. Ale założę się, że nie twierdzi, iż mam rację, co?

– Nie.

– Tak też mi się wydawało. W każdym razie, jak mu tam leci?

– Wydaje się, że nieźle. Jest rozgoryczony – odparł Cowart.

– Tak sądziłem. Jak wygląda?

– Nie jest szaleńcem, jeśli o to panu chodzi.

Detektyw roześmiał się.

– Nie, nie przypuszczałbym, żeby Bobby Earl mógł zwariować. Nawet w celi śmierci. Zawsze był sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszył się aż do końca, gdy ten sędzia oświadczył mu, gdzie skończy.

Wilcox wydawał się myśleć przez chwilę i potrząsnął głową na nagłe wspomnienie.

– Wie pan, panie Cowart, zachowywał się tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechaliśmy. Ani mrugnął, ani mruknął, do czasu aż w końcu opowiedział nam wszystko, co zaszło. A jak już zaczął spowiedź, to poszło gładko. Same fakty, Chryste. To brzmiało, jakby mówił o czymś tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wróciłem do domu i tak się upiłem, że Tanny musiał przyjechać i położyć mnie do łóżka. Przeraził mnie.

– Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie się do winy – powiedział Cowart.

– Tak też sądzę. Wy, dziennikarze, zawsze jesteście dokładni. – Roześmiał się. – Cóż, będzie pan musiał zaczekać na Tanny’ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim.

Na pewno mi opowiecie, pomyślał Cowart.

– Ale przeraził pana? – zapytał.

– Nie tyle on, ile świadomość, do czego jest zdolny.

Detektyw nie wdawał się w szczegóły. Zaparkował samochód za rogiem i Cowart zauważył, że podjechali do szkoły, gdzie nastąpiło uprowadzenie.

– Zaczniemy tutaj – powiedział Wilcox. Zatrzymał samochód pod ciemną wierzbą. – Tutaj wsiadła. Niech pan się przyjrzy uważnie.

Szybko pojechał przed siebie, skręcił w prawo z dużą prędkością, następnie pospieszny skręt w lewo; jechał wzdłuż ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiędzy krzakami i sosnami.

– Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, więc nie ma żadnych powodów do obaw. Jesteśmy już jednak poza zasięgiem wzroku kogokolwiek ze szkoły. Teraz niech pan patrzy.

Zatrzymał samochód na znaku stop przy skrzyżowaniu w kształcie litery Y. Wzdłuż jednej z ulic stały domy, ale w większych odległościach od siebie. Z drugiej strony skrzyżowania, przy drodze, znajdowało się kilka rozlatujących się ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chyląca się ku ziemi brązowa stodoła na skraju tworzącej tunel gęstwiny lasu i zawiłych bagnisk.

– Ona chciała jechać tą drogą – powiedział detektyw, wskazując w stronę domów. – On pojechał tą. Moim zdaniem tutaj uderzył ją po raz pierwszy… – Detektyw zwinął dłoń w pięść i uczynił nią w stronę Cowarta ruch naśladujący cios. – Jest silny; silny jak koń. Może nie wygląda na wielkiego chłopa, ale jest wystarczająco duży, żeby poradzić sobie z małą, jedenastoletnią dziewczynką. Musiało ją to piekielnie zaskoczyć. Zwaliło ją z nóg, upadła na podłogę…

W tym momencie zniknęła cała wyluzowana jowialność, jaka do tej pory cechowała zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylił się i złapał Cowarta za ramię. Tym samym ruchem wcisnął pedał gazu i samochód wystrzelił do przodu, przez moment buksując w luźnym żużlu i piasku. Palce detektywa wpijały się Cowartowi w mięśnie, ciągnąc go na boki, tak że nie mógł utrzymać równowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadził samochód w stronę drogi rozwidlającej się w lewo od skrzyżowania. Cowart krzyknął, chrapliwe połączenie zaskoczenia i strachu, i próbował przytrzymać się oparcia w dziko podskakującym pojeździe. Samochodem zarzuciło, gdy wjeżdżał za róg, i Cowartem cisnęło o drzwi. Uścisk detektywa wzmocnił się. On też krzyczał; wyrzucał z siebie słowa bez sensu, twarz miał czerwoną od wysiłku. W kilka sekund minęli rudery, podskakując na dziurawej drodze i pogrążyli się w chłodnych cieniach rzucanych przez otaczający ich las. Samochód gnał do przodu, a ciemne drzewa wydawały się na nich naskakiwać. Szybkość przyprawiała o zawrót głowy. Silnik falował i wył, i Cowart zamarł, oczekując, że zaraz zderzy się ze śmiercią.

– Krzycz! – detektyw rozkazał ostro.

– Co?

– Dalej, krzycz! – wrzasnął. – Krzycz o pomoc, do cholery!

Cowart popatrzył na czerwoną twarz i szalone oczy detektywa. Głosy obydwu mężczyzn były podniesione, żeby przekrzyczeć hałas rozpędzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie.

– Przestań! – krzyknął Cowart. – Co, do cholery, robisz? – Cienie i gałęzie migały mu przed oczami, wyskakując z poboczy drogi jak stada atakujących bestii. – Stop, do cholery, stop!

Nagle Wilcox puścił go, złapał kierownicę dwiema rękami i jednocześnie nacisnął na hamulce. Cowart wyciągnął ręce, próbując się uchronić przed wpadnięciem na przednią szybę, a samochód piszczał i tańczył, aż się zatrzymał.

– Tak było – powiedział detektyw. Oddychał szybko. Ręce mu drżały.

– Co też, u diabła?! – wrzasnął Cowart. – Chce pan nas obu zabić?!!

Detektyw nie odpowiedział. Po prostu odchylił głowę do tyłu i szybko wciągał powietrze, jakby usiłował odzyskać kontrolę, którą stracił na skutek tej szaleńczej jazdy; nagle odwrócił się do Cowarta i wpił w niego małe, zmrużone oczy.

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 137 ВПЕРЕД
Перейти на страницу:
Комментариев (0)
название