Smierc w Breslau

Smierc w Breslau читать книгу онлайн
Ksi??ka, kt?ra stworzy?a s?ynnego Mocka.
Debiut mistrza polskiego krymina?u.
Maj 1933 roku. Wroc?aw. Wstrz?saj?ca zbrodnia. Zmasakrowane zw?oki dw?ch kobiet znalezione w salonce. Tajemnicze zdanie napisane krwi? ofiar. Skorpiony.
Idealna sprawa dla Eberharda Mocka.
W mrocznym i pos?pnym Wroc?awiu, gdzie w ka?dym zau?ku z?odzieje i mordercy czekaj? na ofiar?, gdzie po zmierzchu nie nale?y wychodzi? z domu, rz?dzi brutalne prawo przetrwania. W mie?cie, gdzie wysoko postawieni notable i arystokracja oddaj? si? hazardowi i rozpu?cie, przekupna policja walczy o w?adz?, a spo?ecze?stwo zainfekowane jest doktryn? hitlerowsk?, pewien komisarz oddaje si? do?? nietypowej rozrywce. W jednym z lepszych burdeli grywa w szachy (wed?ug w?asnych zasad) z dwiema pi?knymi roznegli?owanymi pannami.
To najs?ynniejszy komisarz polskiego krymina?u, Eberhard Mock.
Spraw? tajemniczych zab?jstw ze skorpionem w tle komisarz poprowadzi wraz z Herbertem Anwaldtem, m?odym policjantem z Berlina. Prawda, kt?r? odkryj?, na zawsze zmieni ?ycie wszystkich os?b zwi?zanych ze ?ledztwem.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту pbn.book@yandex.ru для удаления материала
Gdyby okazał się nim członek jakiejś sekty – co było wielce prawdopodobne – propaganda hitlerowska znalazłaby wygodny pretekst do zniszczenia wrocławskich wolnomularzy i ludzi z nimi związanych, a więc także Mühlhausa i Mocka. Owego sekciarza taki brukowiec, jak na przykład „Stürmer”, z wielką radością przemalowałby na masona, a okrutną zbrodnię przedstawiłby jako rytualny mord – wynik porachunków trzech wrocławskich lóż.
Gdyby mordercą okazał się psychicznie chory zboczeniec, Heines et consortes na pewno zmusiliby Mocka, aby dopisał mordercy „antyniemiecki” – żydowski lub masoński życiorys. I w jednym, i w drugim wypadku radca stanąłby wobec swych protektorów-wolnomularzy w dwuznacznym świetle jako instrument w ręku propagandzistów. Nic dziwnego, że von der Malten kazał oddać mordercę sobie – wywrze na sprawcy krwawą zemstę, a przy tym zdusi w zarodku intrygi przeciw loży. A zatem i oddanie, i nieoddanie mordercy w ręce barona oznaczało dla Mocka pracę w Fischereipolizei w Lubinie.
W pierwszym wypadku brunatne gazety, zainspirowane przez Forstnera, rozpisałyby się o wymierzaniu przez masonów sprawiedliwości na własną rękę, w drugim odpowiednio zareagowałby Mühlhaus i jego ludzie z loży. Owszem, radca mógł zerwać z lożą i stać się hitlerowcem, ale przeciwko temu protestowały resztki „dobrego smaku”, jakich nie wyrugowała dwudziestoczteroletnia służba w policji, a także świadomość końca dalszej kariery – loża mogła w prosty sposób zemścić się na nim: poinformować, kogo trzeba, o jego wolnomularskiej przeszłości.
Nikotyna zawsze rozjaśniała umysł Mocka. Tak było i teraz: przyszła mu do głowy genialna myśl – samobójstwo zbrodniarza w celi i jego przyśpieszony pogrzeb. (Naziści nie będą wówczas mogli wymóc na mnie spreparowania antyniemieckiego życiorysu zbrodniarza; powiem im, że już nie żyje i nie mam czasu, aby bawić się w biurokrację i wymyślanie protokołów przesłuchań. Wobec loży będę usprawiedliwiony, bo nawet jeśli gazety hitlerowskie dopiszą mu odpowiednie curriculum vitae, powiem zgodnie z prawdą, że nie maczałem w tym palców). To by go uratowało.
Po chwili jednak zasępił się; nie wziął pod uwagę jeszcze jednej, przykrej ewentualności: co będzie, jeśli, po prostu, nie znajdzie mordercy?
Kelner postawił przed nim litrowy kamionkowy kufel piwa od Kipkego. Chciał zapytać, czy aby panu radcy jeszcze czegoś nie trzeba, kiedy ten spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem i dobitnie powiedział: „Jeżeli nie znajdę tego bydlaka, to sam go stworzę!”. Nie zwracając uwagi na zdziwionego kelnera Mock zamyślił się: przed jego oczami zaczęły się przewijać twarze kandydatów na morderców. Zanotował gorączkowo kilka nazwisk na serwetce.
Czynność tę przerwał mu człowiek, z którym był umówiony. SA – Hauptsturmfuhrer Walter Piontek z gestapo wyglądał jak dobroduszny oberżysta. Uścisnął wielką, mięsistą łapą małą dłoń Mocka i usadowił się wygodnie za stołem. Zamówił to samo, co Mock – sandacza z pikantną surówką z rzepy. Zanim radca przeszedł do rzeczy, komponował w myśli charakterystykę swego rozmówcy: otyły brandenburczyk, goła piegowata czaszka, oblepiona kępkami rudych włosów, zielone oczy i mięsiste policzki; miłośnik Schuberta i nieletnich dziewczynek.
– Wie pan o wszystkim – powiedział bez wstępów.
– O wszystkim? Nie… Wiem niewiele więcej niż ten pan… – Piontek wskazał na mężczyznę czytającego gazetę. Na pierwszej stronie „Schlesische Tageszeitung” widniał ogromny tytuł: Śmierć baronówny w pociągu Wrocław-Berlin. Radca Mock prowadzi śledztwo.
– Sądzę, że znacznie więcej – Mock zagarnął widelcem ostatnie dzwonko chrupiącego sandacza i wypił resztę piwa. – Nieoficjalnie proszę pana o pomoc, panie Hauptsturmfuhrer. Nie ma we Wrocławiu, a może i w całych Niemczech, lepszego niż pan znawcy religijnych sekt i organizacji tajemnych. Ich symbolika jest dla pana przejrzysta. Proszę pana o znalezienie organizacji posługującej się symbolem skorpiona. Mile widziane, a w przyszłości z pewnością odwzajemnione, będą wszelkie pańskie uwagi i wskazówki. Wszak Wydział Kryminalny i ja osobiście także dysponujemy informacjami, które mogą pana zainteresować.
– Czy ja muszę ulegać prośbom wyższych funkcjonariuszy kripo? – Piontek uśmiechał się szeroko i zmrużył oczy. – Dlaczego miałbym panu pomóc? Czy dlatego, że mój szef jest z pana szefem na „ty” i grają co sobotę w skata?
– Pan mnie nie słucha uważnie, panie Hauptsturmfuhrer. – Mock nie miał zamiaru tracić już dzisiaj nerwów. – Proponuję panu coś korzystnego: wymianę informacji.
– Panie radco – Piontek pochłonął z apetytem sandacza. – Mój szef kazał mi przyjść. Jestem. Zjadłem smaczną rybę i wypełniłem polecenie szefa. Wszystko jest w porządku. Mnie ta sprawa nic nie obchodzi. O, widzi pan – pokazał grubym paluchem na stronę tytułową rozłożonej gazety. – Radca Mock prowadzi śledztwo.
Mock po raz kolejny chylił w myślach czoło przed swoim starym szefem. Dyrektor kryminalny Mühlhaus miał słuszność – Piontek był człowiekiem, którego trzeba walnąć obuchem w łeb i pozbawić tchu.
Mock wiedział, że atak przeciwko Piontkowi wiąże się z wielkim ryzykiem, dlatego jeszcze przez chwilę zwlekał.
– Czy pański szef nie prosił o udzielenie nam pomocy?
– Nawet nie zasugerował – Piontek rozciągał usta w uśmiechu.
Wówczas radca zaczerpnął kilkakrotnie powietrza i poczuł, jak wzbiera w nim słodkie poczucie władzy.
– Pomoże nam pan, Piontek, ze wszystkich swoich sił. Uruchomi pan wszystkie swoje szare komórki. Jak trzeba będzie, to posiedzi pan w bibliotece… A wie pan, dlaczego? Bo o to wcale nie prosi pański szef ani Kriminaldirektor Mühlhaus, ani nawet ja… O to błaga pana rozkoszna jedenastoletnia świntuszka Lisa Doblin, którą zgwałcił pan w swoim samochodzie, zapłaciwszy hojnie jej pijanej matce; prosi pana o to Agnes Harting, ta szczebiotka z mysimi ogonkami, którą przycisnął pan w buduarach madame le Goef. Na zdjęciu wyszedł pan wtedy nawet ładnie.
Piontek nadal szeroko się uśmiechał.
– Proszę o kilka dni.
– Oczywiście. Proszę kontaktować się wyłącznie ze mną. To w końcu „radca Mock prowadzi śledztwo”.
Baron Wilhelm von Köpperlingk zajmował dwa najwyższe piętra pięknej, secesyjnej, narożnej kamienicy przy Uferzeile 9, niedaleko politechniki. W drzwiach stał młody kamerdyner o smutnych, łagodnych oczach i wystudiowanych gestach…
– Pan baron oczekuje panów w bawialni. Proszę za mną.
Mock przedstawił siebie i swojego asystenta. Baron był smukłym i bardzo wysokim mężczyzną około czterdziestki o szczupłych, długich palcach pianisty. Właśnie wyszli od niego fryzjer i manikiurzystka. Baron starał się zwrócić uwagę radcy na efekty ich pracy: wykonywał dłońmi mnóstwo ruchów, ale było to bezskuteczne. Mock patrzył bowiem nie na ręce barona, lecz rozglądał się z zainteresowaniem po wielkim pokoju. Jego uwagę przyciągały rozmaite szczegóły wystroju wnętrza, wśród których nie mógł dostrzec żadnego sensu, żadnej myśli przewodniej, żadnej dominanty, nie mówiąc o stylu. Prawie każdy stojący tu sprzęt zaprzeczał celowości swego istnienia: kiwające się złote krzesło, fotel z którego wyrastała wielka stalowa pięść, stół z tłoczonymi arabskimi ornamentami, które uniemożliwiały postawienie choćby szklanki. Radca nie znał się na sztuce, lecz był pewien, że ogromne obrazy przedstawiające jednocześnie Mękę Pańską, danse macabre i orgiastyczne pląsy, nie wyszły spod ręki człowieka w pełni władz umysłowych.
Natomiast uwagę Forstnera przyciągały trzy terraria napełnione pająkami i wijami. Stały one pod oknem balkonowym na wysokich na metr stojakach. Czwarte terrarium koło błękitnego kaflowego pieca było puste. Zwykle spoczywał w nim mały pyton.
Baronowi udało się w końcu zwrócić uwagę policjantów na swoje wypielęgnowane dłonie. Ze zdumieniem spostrzegli, że pieszczotliwie gładził nimi właśnie owego pytona owiniętego wokół ramienia.