Imii rozy
Imii rozy читать книгу онлайн
Listopad 1327 roku. Do znamienitego opactwa benedyktyn?w w p??nocnych W?oszech przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville, kt?remu towarzyszy ucze? i sekretarz, nowicjusz Adso z Melku. W klasztorze panuje ponury nastr?j. Opat zwraca si? do Wilhelma z pro?b? o pomoc w rozwik?aniu zagadki tajemniczej ?mierci jednego z mnich?w. Sprawa jest nagl?ca, gdy? za kilka dni w opactwie ma si? odby? wa?na debata teologiczna, w kt?rej wezm? udzia? dostojnicy ko?cielni, z wielkim inkwizytorem Bernardem Gui na czele. Tymczasem dochodzi do kolejnych morderstw. Przenikliwy Anglik orientuje si?, ?e wyja?nienia mrocznego sekretu nale?y szuka? w klasztornej bibliotece. Bogaty ksi?gozbi?r, w kt?rym nie brak dzie? uwa?anych za niebezpieczne, mie?ci si? w salach tworz?cych labirynt. Intruz mo?e tam ?atwo zab??dzi?, a nawet — jak kr??? s?uchy — postrada? zmys?y.
Umberto Eco zaprasza czytelnika do udzia?u w fascynuj?cej, wielopoziomowej grze literackiej. W?oski pisarz nak?ada historyczn? mask? na wsp??czesne problemy, smuj?c rozwa?ania o u?omno?ci ludzkiej natury, psychologicznych motywach naszego post?powania, moralno?ci i — ucieczce od niej.
Внимание! Книга может содержать контент только для совершеннолетних. Для несовершеннолетних чтение данного контента СТРОГО ЗАПРЕЩЕНО! Если в книге присутствует наличие пропаганды ЛГБТ и другого, запрещенного контента - просьба написать на почту [email protected] для удаления материала
— Monasterium sine libris —zacytował opat, pogrążony w myślach — est sicut civitas sine opibus, castrum sine numeris, coquina sine suppellectili. mensa sine cibis, hortus sine herbis, pratum sine floribus, arbor sine foliis [18] …I nasz zakon, wzrastając wokół dwoistego przykazania pracy i modlitwy, był światłem dla całego znanego świata, złożem wiedzy, ocaleniem dla starożytnej nauki, której groziło zniknięcie w czasie pożarów, grabieży i trzęsień ziemi, kuźnią nowych pism i przyrostem liczby starych… Och, wiesz dobrze, żyjemy w czasach mrocznych i rumienię się mówiąc ci, że niewiele lat temu sobór w Vienne musiał przypomnieć, że każdy mnich ma obowiązek przyjęcia święceń… Ileż naszych opactw, które dwieście lat temu były jaśniejącymi ośrodkami wielkości i świętości, daje teraz schronienie ludziom gnuśnym. Zakon jest jeszcze potężny, ale fetor miasta osacza coraz bliżej nasze sanktuaria, lud Boży skłonny jest teraz do handlowania, podejmowania walk między stronnictwami, tam zaś, w wielkich miastach, gdzie nie ma miejsca dla ducha świętości, nie tylko mówi się (w końcu, czegóż żądać można od osób świeckich), ale i pisze w języku pospolitym; i oby żadna z tych ksiąg nie miała nigdy wstępu w nasze mury —oto zarzewie nieuniknionej herezji! Przez grzechy ludzkie świat znalazł się na skraju otchłani, gdyż otchłań przenika tego, kto do niej się odwołuje. A jutro, jak powiedział Honoriusz, ciała ludzkie będą mniejsze niż nasze ciała, jak nasze mniejsze są niż ciała starożytnych. Mundus senescit [19] .Jeśli więc Bóg powierzył naszemu zakonowi posłannictwo, polega ono na tym, byśmy hamowali ten pęd ku przepaści, zachowując, powielając i chroniąc skarb mądrości, który przekazali nam ojcowie. Opatrzność Boża nakazała, by powszechne rządy, które na początku świata były na wschodzie, w miarę mijania czasu przemieszczały się na zachód, i tym sposobem ostrzega nas, że nadchodzi kres świata, albowiem bieg wydarzeń osiągnął już granicę universum. Ale dopóki nie upłynie całe milenium, dopóki nie zatriumfuje, choćby na krótko, nieczysta bestia, czyli Antychryst, naszą rzeczą jest chronienie skarbu świata chrześcijańskiego, obrona Słowa w tym kształcie, w jakim Bóg powierzył je prorokom i apostołom, w jakim ojcowie Kościoła powtarzają je, nie zmieniając ani jednego wyrazu, w jakim szkoły starały się objaśnić, aczkolwiek dzisiaj nawet w szkołach uwił sobie gniazdo wąż pychy, zawiści, szaleństwa. W tym upadku jesteśmy jeszcze pochodnią i światłem wzniesionym wysoko nad horyzontem. A dopóki te mury opierać się będą, trzeba nam być powiernikami Słowa Bożego.
— I tak niechaj będzie —rzekł Wilhelm nabożnie. —Ale jak to wiąże się z zakazem odwiedzania biblioteki?
— Widzisz, bracie Wilhelmie —powiedział opat —żeby dokonać ogromnego i świętego dzieła, które stanowi bogactwo tych murów —i wskazał na bryłę Gmachu widoczną z okien celi, górującą nawet nad kościołem opackim —pobożni ludzie wieki całe pracowali, przestrzegając żelaznej reguły. Biblioteka powstała według planu, który w ciągu wieków pozostał wszystkim nie znany i do którego poznania nie jest powołany żaden z mnichów. Jedynie bibliotekarz poznał sekret z ust poprzedniego bibliotekarza i przekazuje go za swego życia pomocnikowi bibliotecznemu, by śmierć nie zaskoczyła go, pozbawiając tej wiedzy wspólnotę. A wargi obydwu są zapieczętowane tajemnicą. Tylko bibliotekarz, poza tym, że wie, ma prawo poruszać się w labiryncie ksiąg, on tylko potrafi je znaleźć i odłożyć na miejsce, on tylko odpowiedzialny jest za utrzymanie ich w dobrym stanie. Inni mnisi pracują w skryptorium i mogą zapoznać się ze spisem woluminów, które biblioteka zawiera. Ale spis tytułów często niewiele mówi i jedynie bibliotekarz wie, z położenia woluminu, ze stopnia jego niedostępności, jakiego rodzaju tajemnice, prawdę czy kłamstwo, kryje w sobie. Tylko bibliotekarz decyduje, jak, kiedy i czy dostarczyć ten wolumin mnichowi, który on prosi —czasem po konsultacji ze mną. Gdyż nie wszystkie prawdy są dla wszystkich uszu, nie wszystkie kłamstwa mogą być rozpoznane jako kłamstwa przez duszę pobożną, a zresztą mnisi przebywają w skryptorium po to, żeby przyłożyć się do ściśle określonego dzieła, i w tym celu muszą przeczytać te, a nie inne woluminy, nie zaś po to, by ulegać nieroztropnej ciekawości, która ogarnia ich bądź wskutek słabości umysłu, bądź wskutek pychy, bądź z diabelskiego podszeptu.
— Są więc w bibliotece także księgi zawierające kłamstwa?
— Potwory istnieją, gdyż są cząstką Boskiego planu, i w odrażających postaciach potworów ujawnia się siła Stwórcy. Tak też istnieją z Boskiego zamysłu księgi magów, żydowskie kabały, bajki pogańskich poetów, kłamstwa niewiernych. Ci, którzy zakładali i w ciągu wieków utrzymywali to opactwo, żywili stanowcze i święte przekonanie, że nawet przez księgi kłamliwe może przezierać, dostępne dla oczu mądrego czytelnika, blade światło Boskiej wiedzy. Dlatego biblioteka jest również skarbcem takich ksiąg. Ale właśnie dlatego, sam to rozumiesz, nie może do niej wchodzić byle kto. A poza tym —dodał opat, prawie przepraszając za marność tej ostatniej racji —księga jest tworem kruchym, cierpi wskutek działania czasu, obawia się gryzoni, odmian pogody, niezgrabnych dłoni. Gdyby przez setki lat każdy mógł dotykać swobodnie naszych kodeksów, większości z nich już by nie było. Bibliotekarz broni ich więc nie tylko przed ludźmi, lecz również przed naturą, i całe swoje życie poświęca tej wojnie prowadzonej przeciwko siłom zapomnienia, wrogom prawdy.
— Tak więc nikt poza dwoma osobami nie wchodzi na najwyższe piętro Gmachu…
Opat uśmiechnął się.
— Nikt nie powinien. Nikt nie może. Nikomu nie udałoby się, gdyby nawet zechciał. Biblioteka broni się sama, jest niezgłębiona jak prawda, która w niej gości, zwodnicza jak kłamstwa, które są jej powierzone. Labirynt duchowy, ale również labirynt ziemski. Mógłbyś wejść do niej, a nie wyjść. I to powiedziawszy, chciałbym, byś zastosował się do reguły obowiązującej w opactwie.
— Ale nie wykluczasz, że Adelmus mógł być wyrzucony z okna biblioteki. I jakże mogę rozumować w sprawie jego śmierci, skoro nie widziałem miejsca, w którym mogła mieć początek historia tej śmierci?
— Bracie Wilhelmie —powiedział opat pojednawczym tonem —człowiek, który opisał mojego konia Brunellusa, nie widząc go, i śmierć Adelmusa, nie wiedząc o niej prawie nic, nie będzie miał trudności z myśleniem o tym miejscu, chociaż nigdy w nim nie był.
Wilhelm pochylił się w ukłonie.
— Jesteś mądry także, kiedy jesteś surowy. Będzie, jak chcesz.
— Jeśli jestem mądry, to tylko dlatego, że umiem być surowy —odparł opat.
— Ostatnia sprawa —rzekł Wilhelm. —Hubertyn?
— Jest tutaj. Oczekuje ciebie. Znajdziesz go w kościele.
— Kiedy?
— Zawsze —uśmiechnął się opat. —Wiesz sam, że choć to człek bardzo mądry, nie ceni biblioteki. Uważa ją za złudzenie doczesne… Większość czasu spędza w kościele na medytacji, na modlitwie…
— Jest stary? —spytał Wilhelm z wahaniem.
— Jak długo go nie widziałeś?
— Wiele lat.
— Jest zmęczony. Bardzo oderwany od spraw tego świata. Ma sześćdziesiąt osiem lat. Ale wydaje mi się, że zachował ducha swojej młodości.
— Pójdę do niego zaraz. Dziękuję ci.
Opat zapytał, czy nie zechciałby dołączyć do wspólnoty zakonnej, żeby po sekscie spożyć posiłek razem ze wszystkimi. Wilhelm odrzekł, że dopiero co jadł, i to bardzo obficie, i że wolałby zobaczyć się natychmiast z Hubertynem. Opat pożegnał się.
Już wychodził z celi, kiedy z dziedzińca dobiegł rozdzierający ryk jakby kogoś śmiertelnie zranionego, po czym nastąpiły dalsze jęki, równie okropne.
— Co to? —zapytał Wilhelm osłupiały.
— To nic —odparł opat z uśmiechem. —O tej porze roku zabija się wieprze. To robota dla świniarza. Nie tą krwią masz się zająć.
Wyszedł i uchybił swojej sławie człeka roztropnego. Gdyż następnego ranka… Lecz hamuj swoją niecierpliwość, mój zarozumiały języku. Bowiem w tym dniu, jeszcze przed nadejściem nocy, zdarzyło się wiele rzeczy, o których dobrze będzie opowiedzieć.